Mateusz wsuwał palce w masę gęstych, jasnych włosów, targając je jeszcze bardziej, chociaż wydawało się, że to już niemożliwe. Przyjaciele powiedzieli mu o odkryciu Łukasza i teraz siedział przed nimi jak ktoś, kto dostał obuchem po głowie. Zapomniał nawet o zdjęciu kelnerskiego stroju. Łukasz, który uznał, że i tak zrobił już więcej, niż do niego należało, a w dodatku – z dobrym skutkiem, postanowił zostawić tę sprawę trójce współlokatorów i zająć się czym innym. Przed wyjściem na spotkanie z fotografem, który obiecał mu przygotować na szóstą odbitki pierwszego kajetu pamiętników, postanowił wypolerować duży drewniany stół w „refektarzu”. Ten stół przybył do rudery razem z nim i Łukasz nie chciał dopuścić, aby zdewastował go taki prymityw jak Mateusz albo taki niechluj jak Marek. Dlatego smarował go woskiem, unosząc łokcie to Marka, to Vandooslera, to wreszcie Mateusza, i wsuwając pod nie grubą szmatę. Żaden z nich nie protestował, bo doskonale wiedzieli, że nic by to nie dało. Jeśli nie liczyć odgłosu ścierki trącej o drewno, w „refektarzu” panowała przytłaczająca cisza, ponieważ wszyscy starali się w myśli uładzić i ocenić wydarzenia ostatnich kilku dni.
– Jeżeli dobrze was zrozumiałem – odezwał się wreszcie Mateusz – piętnaście lat temu Jerzy Gosselin napadł na Zofię i próbował ją zgwałcić w jej garderobie. Potem uciekł, ale natknął się na Daniela Dompierre’a. Zofia milczała, przekonana, że sprawcą jest Julian, tak? Minął z górą rok, kiedy krytyk spotkał gdzieś Gosselina i rozpoznał go, więc ten postanowił zabić jego i jego przyjaciela, Fremonville’a. Moim zdaniem zabicie dwóch ludzi to poważniejsze przestępstwo niż pobicie i próba gwałtu. To podwójne zabójstwo dowodzi głupoty i niewłaściwej oceny sytuacji.
– Twoim zdaniem – powiedział Vandoosler. – Ale słabemu, obłudnemu facetowi sama myśl o oskarżeniu i uwięzieniu za pobicie i gwałt mogła wydawać się nieznośna. Utrata twarzy, godności, pracy, spokoju – tego było za wiele. A jeśli nie mógł pogodzić się z faktem, że ludzie przekonają się, jaki naprawdę jest – brutalny, zdolny do gwałtu? Dlatego wpadł w panikę, chciał ocalić własną skórę i zabił tamtych dwóch.
– Od jak dawna Gosselin mieszka przy ulicy Chasle? – wtrącił Marek. – Wiecie coś o tym?
– Przypuszczam, że od jakichś dziesięciu lat – odparł Mateusz – czyli od przejęcia schedy po buraczanym dziadku. Wiem na pewno, że Julia kupiła Le Tonneau około dziesięciu lat temu. Domyślam się, że dom kupili w tym samym okresie.
– To znaczy pięć lat po wystawieniu „Elektry” i napaści – powiedział Marek – i cztery lata po śmierci obu krytyków. Dlaczego po tylu latach zamieszkał tak blisko Zofii? Dlaczego chciał mieszkać tuż obok niej?
– Przypuszczam, że to obsesja – powiedział Vandoosler.
– Obsesyjna chęć powrotu do kobiety, którą chciał bić i gwałcić. Powrotu do źródła zbrodniczej namiętności czy jak to nazwiesz. Być blisko, tropić, obserwować. Dziesięć lat wyczekiwania, borykania się z natłokiem skrywanych myśli. Marzył, aby pewnego dnia ją zabić. Albo ponowić próbę, a potem zgładzić ofiarę. To szaleniec kryjący się pod maską spokojnego, dobrodusznego niezdary.
– Zdarzały się już takie rzeczy? – zapytał Mateusz.
– Oczywiście – odparł Vandoosler. – Sam dopadłem co najmniej pięciu takich drabów. Powolny morderca, przeżuwane frustracje, różnorodne, tłumione popędy, pozory spokoju.
– Przepraszam – powiedział Łukasz, unosząc potężne ręce Mateusza.
Łukasz przystąpił właśnie do polerowania blatu specjalną szczotką i bardzo się kręcił, nie zważając na rozmowę. Markowi przemknęło przez myśl, że chyba nigdy nie zdoła zrozumieć tego chłopaka. Prowadzili poważną rozmowę, byli zasępieni, morderca mieszkał o kilka kroków od nich, a on myślał tylko o pucowaniu swego drewnianego stołu. Traktował tę pracę niczym twórczość, gwizdał na całą resztę.
– Teraz zaczynam rozumieć… – rzucił Mateusz.
– Co takiego? – zapytał Marek.
– Nic. Ciepło. Zaczynam rozumieć.
– Co powinniśmy zrobić? – Marek zwrócił się z tym pytaniem do chrzestnego. – Powiadomić Leguenneca? A jeśli znowu się coś stanie, a my o niczym mu nie powiemy, tym razem może uznać nas za współwinnych.
– I zarzucić zatajenie informacji, które mogą przyczynić się do ułatwienia działań wymiaru sprawiedliwości – dodał Vandoosler, wzdychając. – Powiemy o tym Leguennecowi, ale nie tak od razu. W całej tej historii jest coś, co mi nie pasuje. A raczej – brak mi jednego elementu układanki. Święty Mateuszu, czy mógłbyś przyprowadzić tu Julię? Nawet jeśli siedzi w kuchni i gotuje kolację, każ jej tu przyjść. Czas nagli. A wy wszyscy pamiętajcie
– Vandoosler podniósł głos – nie wolno wam nikomu pisnąć ani słowa, rozumiecie? Nawet Aleksandrze. Jeżeli choćby okruchy waszej rozmowy trafią do uszu Gosselina, nie ręczę za wasze bezpieczeństwo. Dlatego, dopóki wam nie pozwolę mówić, trzymajcie język za zębami.
Vandoosler zamilkł i chwycił za rękę Łukasza, który zamienił szczotkę na flanelową ściereczkę i zamaszystymi ruchami polerował blat, pochylając się tuż nad nim i sprawdzając, czy wystarczająco błyszczy.
– Słyszałeś mnie, Łukaszu? – zapytał. – Ciebie to także dotyczy. Nikomu ani słowa. Mam nadzieję, że nie powiedziałeś o niczym temu fotografowi?
– Ależ skąd! – obruszył się Łukasz. – Nie jestem taki głupi. Poza tym czyszczę stół, ale słyszę, o czym mówicie.
– Ulżyło mi – wyznał Vandoosler. – Czasami naprawdę można by pomyśleć, że jesteś dziwnym połączeniem pół geniusza z pół idiotą. A to wyjątkowo przykre, możesz mi wierzyć.
Mateusz przebrał się, a następnie poszedł po Julię. Marek w milczeniu wpatrywał się w stół. Rzeczywiście lśnił teraz jak lustro. Musnął blat palcem.
– Prawda, że jest gładki jak aksamit? – zapytał Łukasz.
Marek pokręcił głową. Naprawdę nie miał teraz ochoty na takie rozmowy. Zastanawiał się, co też Vandoosler szykuje dla Julii i jak ona na to zareaguje. Nie zdziwiłby się, gdyby chrzestny za chwilę zachował się jak słoń w sklepie z porcelaną, to zawsze wychodziło mu doskonale. Zawsze miażdżył skorupy orzechów gołymi rękami, nie sięgając po dziadka. Nawet kiedy były to świeże orzechy włoskie, trudne do zgniecenia. Ale co to wszystko miało do rzeczy?!
Mateusz przyprowadził Julię, a teraz wydawało się, że „odkłada” ją na kozetkę. Julia robiła wrażenie niepewnej. Po raz pierwszy zdarzyło się, że stary komisarz tak bezpardonowo żądał jej przybycia. Ujrzała trzech ewangelistów zgromadzonych przy stole, bacznie się jej przypatrujących, i wcale nie dodało jej to otuchy. Już sam widok Łukasza, który starannie składał ściereczkę, zbijał ją z tropu.
Vandoosler zapalił zdeformowanego papierosa. Jego papierosy zatracały właściwy innym kształt, bo, nie wiedzieć czemu, nosił je w kieszeniach, wyjęte z pudełka.
– Marek opowiedział ci o swoich poszukiwaniach w Dourdan? – zapytał, uważnie przypatrując się Julii. – O „Elektrze” z siedemdziesiątego ósmego roku, w Tuluzie, i o napaści na Zofię?
– Tak – odparła Julia. – Powiedział, że sprawa się komplikuje i jak dotąd nic się nie wyjaśnia.
– Ale właśnie zaczyna się wyjaśniać. Święty Łukaszu, podaj mi to zdjęcie.
Łukasz, burcząc pod nosem, sięgnął do torby i wręczył komisarzowi fotos. Vandoosler podsunął go Julii pod nos.
– Czy ten czwarty od lewej, w piątym rzędzie, nikogo ci nie przypomina?
Marek się skrzywił. On nigdy nie zdobyłby się na tego rodzaju zachowania.
Julia rozbieganymi oczyma patrzyła na zdjęcie.
– Nie – odparła. – A dlaczego miałby mi kogoś przypominać? To opera, w której występowała Zofia, tak? Nie widziałam przecież tego spektaklu.
– To twój młodszy brat – powiedział Vandoosler. – I wiesz o tym lepiej od nas.
Tłuczenie orzechów! – pomyślał Marek. Jedną ręką. Zobaczył, że oczy Julii nabrzmiewają łzami.
– No dobrze – powiedziała, nie panując już nad drżeniem głosu i rąk. – To rzeczywiście Jerzy. I co z tego? Co w tym złego?
– Jest w tym tak dużo zła, że jeśli wezwę Leguenneca, twój brat za godzinę będzie siedział w areszcie. Dlatego opowiedz nam wszystko, Julio. Wiesz, że tak będzie lepiej. Może dzięki temu nie wyciągniemy wniosków, jakie się narzucają.
Julia otarła oczy, głęboko odetchnęła i milczała. Jak tamtego dnia w Le Tonneau, kiedy komplikowała się sytuacja Aleksandry, Mateusz podszedł, położył jej dłoń na ramieniu i szepnął coś do ucha. I jak tamtego dnia Julia zaczęła mówić. Marek obiecał sobie, że pewnego dnia zdobędzie się na odwagę i zapyta Mateusza, jakim zaklęciem otwierał ten sezam. Taka wiedza mogła okazać się przydatna w wielu sytuacjach.
– Nie ma w tym nic złego – powtórzyła Julia. – Kiedy przyjechałam do Paryża, w ślad za mną przeprowadził się tu Jerzy. Zawsze był tam, gdzie ja. Ja zaczęłam pracować jako sprzątaczka, on nawet nie myślał o pracy. Wbił sobie do głowy, że jego światem jest teatr. Może was to śmieszy, ale był przystojny i odnosił sukcesy sceniczne, grając w zespole licealnym.
– Miał powodzenie u dziewcząt? – zapytał Vandoosler.
– Z tym było trochę gorzej – odparła Julia. – Rozglądał się przez jakiś czas i w końcu zahaczył się jako statysta. Mówił, że od czegoś trzeba zacząć i że to dobra droga. Zresztą nie było nas stać na studia aktorskie. Jako statysta miał szansę szybko wyrobić sobie znajomości. Jerzy nieźle sobie radził. Parokrotnie angażowano go do oper, w których Zofia grała główne role.
– Znał Juliana Moreaux, pasierba Simeonidisa?
– Oczywiście. Nawet się z nim zaprzyjaźnił, bo miał nadzieję, że to ułatwi mu nawiązanie korzystnych znajomości. W siedemdziesiątym ósmym Jerzy po raz ostatni wystąpił jako statysta. Od czterech lat obijał się po scenie, niczego nie osiągając. Zniechęcił się. Kolega z zespołu, nie wiem już którego, załatwił mu pracę w wydawnictwie. Został tam gońcem. Po kilku latach Jerzy awansował na stanowisko handlowca. To wszystko.
– To nie wszystko – odparł Vandoosler. – Dlaczego zamieszkał właśnie na ulicy Chasle? Tylko mi nie mów, że to zdumiewający zbieg okoliczności, bo nie wierzę w takie cuda.