Литмир - Электронная Библиотека
A
A

XIV

Dopiero w niedzielę wieczorem ewangeliści przynieśli informacje, które były choć trochę interesujące. W sobotę Piotr Relivaux wyszedł tylko po gazety. Marek poprawił Łukasza, twierdząc, że Relivaux z pewnością użyłby słowa „prasa” i że któregoś dnia będzie trzeba to sprawdzić, ot tak, dla zaspokojenia ciekawości. W każdym razie Relivaux nie ruszał się już z domu, gdzie zamknął się ze swoją „prasą”. Może obawiał się, że złoży mu wizytę ktoś z policji. Ponieważ jednak nic takiego się nie wydarzyło, odzyskał werwę. Marek i Łukasz ruszyli w ślad za nim, kiedy wyszedł z domu około jedenastej rano. Relivaux doprowadził ich do kamieniczki w XV dzielnicy.

– Strzał w dziesiątkę – podsumował Marek, składając Vandooslerowi raport. – Dziewczyna mieszka na czwartym piętrze. Jest miła, raczej nijaka, z gatunku łagodnych i potulnych, niezbyt wymagających.

– Powiedzmy, że z tych, które wolą wróbla w garści niż gołębia na dachu – uściślił Łukasz. – Osobiście mam duże wymagania co do jakości i potępiam panikę, której skutkiem jest łapanie pierwszej nadarzającej się okazji, czyli byle kogo.

– Masz tak wysokie wymagania – mruknął Marek – że wciąż jesteś sam. Taka jest prawda.

– Zgadza się – przyznał Łukasz. – Ale nie o tym mieliśmy mówić dziś wieczorem. Kontynuuj raport, żołnierzu.

– To wszystko. Dziewczyna mieszka tam i jest jego utrzymanką. Nie pracuje, zasięgnęliśmy języka.

– A zatem pan Relivaux ma kochankę. Intuicja pana nie myliła – powiedział Łukasz, zwracając się do Vandooslera.

– To nie intuicja – zaprzeczył Marek. – Komisarz ma długą praktykę.

Wuj i siostrzeniec wymienili spojrzenia.

– Nie wtykaj nosa w cudze sprawy, święty Marku – skarcił go Vandoosler. – Jesteście pewni, że to jego kochanka? Może być przecież jego siostrą albo kuzynką.

– Staliśmy pod drzwiami i podsłuchiwaliśmy – wyjaśnił Marek. – Wniosek: to nie jest jego siostra. Relivaux wyszedł od niej około siódmej. Facet zrobił na mnie wrażenie niebezpiecznego nędznika.

– Nie tak ostro – powiedział Vandoosler.

– Nie wolno nie doceniać przeciwnika – dorzucił Łukasz.

– Łowca-zbieracz jeszcze nie wrócił? – zapytał Marek. – Wciąż siedzi w „beczce”?

– Tak – powiedział Vandoosler. – A Zofia nie dzwoniła. Gdyby chciała utrzymać sprawę w tajemnicy, a jednocześnie uspokoić przyjaciół, skontaktowałaby się z Julią. A tu nic, żadnego znaku życia. To już cztery dni. Jutro rano święty Mateusz zadzwoni do Leguenneca. Wieczorem powtórzę z nim tekst rozmowy. Drzewo, wykop, kochanka, zaginiona małżonka. Leguennec to kupi. Pokaże się tu, żeby rzucić na to okiem.

Mateusz zatelefonował. Beznamiętnym głosem przedstawił fakty.

Leguennec chwycił przynętę.

Tego samego dnia po południu dwaj policjanci podjęli atak na młody buk, a ich poczynania nadzorował Leguennec, który stał obok Piotra Relivaux. Komisarz chciał go mieć w zasięgu ręki. Nie poddał go prawdziwemu przesłuchaniu, bo działał na pograniczu legalności, i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Leguennec uległ impulsowi i zamierzał jak najszybciej opuścić to miejsce, jeśli niczego nie znajdzie. Dwaj gliniarze, którzy kopali pod drzewem, byli jego podwładnymi. Wiedział, że będą milczeli.

Z okna na drugim, średniowiecznym piętrze, obserwowali go Marek, Mateusz i Łukasz, tłocząc się.

– Buk dziś nieźle oberwie – mruknął Łukasz.

– Zamknij się – warknął Marek. – Nie zdajesz sobie sprawy, że to poważne? Nie rozumiesz, że lada chwila mogą tam znaleźć Zofię? A tobie zebrało się na żarty. Tymczasem ja już od pięciu dni nie potrafię sklecić zdania, które miałoby ręce i nogi! Żadnego zdania liczącego więcej niż siedem słów!

– Zauważyłem to – odpłacił mu Łukasz. – Pogrążasz się.

– Za to ty mógłbyś się pohamować. Bierz przykład z Mateusza. On jest powściągliwy. I potrafi milczeć.

– Mateusz taki już jest. Kiedyś to się na nim zemści. Słyszysz, Mateuszu?

– Słyszę. Wypchaj się.

– Nigdy nikogo nie słuchasz. Czasem tylko słyszysz. Popełniasz wielki błąd.

– Zamknij się wreszcie! – wrzasnął Marek. – Mówię ci, że to poważna sprawa. Polubiłem Zofię Simeonidis. Jeżeli leży pod tym drzewem, po prostu się stąd wyprowadzę. Cicho! Jeden z policjantów na coś patrzy. Nie… Kopie dalej.

– Patrzcie – odezwał się Mateusz – twój chrzestny podszedł do Leguenneca. Po co on tam polazł? Nie mógłby chociaż raz siedzieć spokojnie?

– Wykluczone, chrzestny chce być wszędzie – powiedział Marek. – Wszędzie istnieć. Zresztą właśnie to robił przez całe życie. Każde miejsce, w którym nie zaistniał, traktuje jako przestrzeń rozpaczy, z nadzieją wyciągającą do niego ręce. Ponieważ przez czterdzieści lat wciąż przeskakiwał z obszaru w obszar, sam nie bardzo już wie, gdzie jest. Nikt tego już nie wie. Chrzestny jest właściwie zlepkiem tysięcy chrzestnych, przynależących do tego samego gatunku. Mówi normalnie, chodzi, robi zakupy, ale w rzeczywistości, kiedy go dotykasz, nie wiesz, co z niego wyjdzie. Włóczęga, świetny gliniarz, zdrajca, gazeciarz, twórca, wybawiciel, niszczyciel, marynarz, pionier, kloszard, morderca, obrońca, wałkoń, książę, nieuk, wariat… I co tam jeszcze chcecie. W pewnym sensie to bardzo praktyczne. Tyle że wybór nigdy nie należy do ciebie. Należy do niego.

– Myślałem, że mamy milczeć – wtrącił Łukasz.

– Jestem bardzo nerwowy – wyjaśnił Marek. – Mam prawo mówić. W końcu jestem na swoim piętrze.

– Skoro już mowa o piętrach… czy to ty wymyśliłeś tekst, który widziałem na twoim biurku? O handlu w wioskach na początku jedenastego wieku? To twoje pomysły? Zweryfikowałeś to?

– Nikt nie upoważnił cię do czytania tego tekstu. Jeżeli nie masz ochoty wyskoczyć na chwilę z okopów, to przecież nikt cię do tego nie zmusza.

– Przeciwnie. Podobało mi się to. Co wyprawia ten twój wujek?!

Vandoosler niemal bezszelestnie podszedł do kopiących mężczyzn. Stanął za plecami Leguenneca, którego przewyższał o głowę. Leguennec był niskim Bretończykiem, krępym, o włosach jak druty i dłoniach jak łopaty.

– Cześć, Leguennec – odezwał się swym łagodnym głosem Vandoosler.

Inspektor odwrócił się gwałtownie. Zdumiony patrzył na Vandooslera.

– Cóż to? – powiedział Vandoosler. – Zapomniałeś swego szefa?

– Vandoosler… – powiedział bardzo wolno Leguennec. – Czyżbyś to ty stał za tym donosem?

Vandoosler uśmiechnął się.

– Oczywiście – odparł. – Miło mi cię widzieć.

– Mnie również – powiedział Leguennec – ale…

– Wiem. Nie ujawnię się. Z pewnością nie teraz. To byłoby w złym tonie. Nie gryź się, jeżeli nic tu nie znajdziesz, będę milczał, ty też powinieneś milczeć o tej sprawie.

– Dlaczego zwróciłeś się właśnie do mnie?

– Wydawało mi się, że sprawa jest dla ciebie odpowiednia. Zresztą to twój rejon. A poza tym zawsze zżerała cię ciekawość, w każdym razie takiego cię znałem. Lubiłeś łowić ryby, a nawet ośmiornice.

– Naprawdę myślisz, że ta kobieta została zamordowana?

– Nie mam pojęcia. Ale jestem pewien, że coś tu nie gra. Jestem tego pewien, Leguennec.

– Co wiesz?

– Nic poza tym, co usłyszałeś dziś rano przez telefon. Dzwonił mój przyjaciel. A właśnie, nie trać czasu na szukanie robotników, którzy robili pierwszy wykop. To też moi przyjaciele. Zyskasz na czasie. Tylko nie wspominaj o tym panu Relivaux. Sądzi, że chcę mu pomóc. Sobotnio-niedzielna kochanka w piętnastej dzielnicy. Jeżeli zajdzie potrzeba, podam ci jej adres. Jeśli nie, nie ma sensu jej niepokoić. Dasz sobie z tym spokój i wyciszysz sprawę.

– Jasne – powiedział Leguennec.

– A teraz zmykam. Tak będzie dla ciebie lepiej. I nie ryzykuj, żeby poinformować mnie o efektach – dodał Vandoosler, wskazując dół pod drzewem. – Widzę, co tu się dzieje, mieszkam obok. Pod niebem.

Vandoosler wskazał palcem obłoki i zniknął.

– Zasypują! – powiedział Mateusz. – Nic nie znaleźli.

Marek odetchnął z ulgą.

– Firanki – rzucił Łukasz.

Masował ręce i nogi, zdrętwiałe od długiego stania w bezruchu, między cisnącymi się do okna łowcą-zbieraczem i badaczem średniowiecza. Marek zamknął okno.

– Pójdę powiedzieć Julii – oświadczył Mateusz.

– Nie możesz z tym zaczekać? – zapytał Marek. – Przecież i tak wieczorem idziesz do pracy.

– Nie, dziś poniedziałek. Restauracja jest zamknięta

– Aha. W takim razie rób, co chcesz.

– Po prostu miłosierdzie nakazuje powiadomić ją, że jej przyjaciółka nie leży pod drzewem. Czyżbym się mylił? I tak dość już mieliśmy zmartwień. Chyba lepiej wiedzieć, że zafundowała sobie wycieczkę.

– Owszem. Rób, co chcesz.

Mateusz zniknął.

– Co o tym sądzisz? – Marek zwrócił się do Łukasza.

– Myślę, że Zofia dostała kartę od tego Stelyosa, że się z nim spotkała, a ponieważ mąż ją zawiódł, a w Paryżu już się nudziła, postanowiła wrócić z nim do Grecji. To słuszna decyzja. Nie chciałbym sypiać z Relivaux. Przyśle list za jakieś dwa miesiące, kiedy emocje trochę już przygasną. Może to będzie tylko zdawkowa pocztówka z Aten.

– Nie, mówiłem o Mateuszu. O Mateuszu i Julii – co o tym myślisz? Niczego nie zauważyłeś?

– Niewiele.

– Ale jednak? Zauważyłeś drobne sygnały?

– Owszem. Drobne sygnały. Wszędzie roi się od drobnych sygnałów. Ale to nie powód, żeby rwać włosy z głowy. Czy to cię dręczy? Tego chciałeś?

– Ależ skąd – zaprzeczył Marek. – Właściwie, nie mam w tej sprawie żadnej opinii. Plotę tylko trzy po trzy. Zapomnij o tym.

Usłyszeli, że komisarz wchodzi po schodach. Nawet się nie zatrzymując, krzyknął, że nie ma żadnych nowych wiadomości.

– Koniec walk – podsumował Łukasz.

Przed wyjściem zerknął jeszcze na Marka, który wciąż stał przy oknie. Zapadał mrok.

– Lepiej zajmij się handlem w wioskach – poradził. – Tam nie ma nic ciekawego. Zofia wygrzewa się na jakiejś greckiej wyspie. Gra. Greczynki uwielbiają grać.

– Skąd o tym wiesz?

20
{"b":"94092","o":1}