Kiedy Marek i Łukasz wrócili około północy do swojej rudery, Vandoosier czekał na nich w „refektarzu”. Marek zmęczony, niezdolny do uporządkowania zebranych informacji, miał nadzieję, że chrzestny nie zajmie im zbyt dużo czasu. Mimo to doskonałe wiedział, że Vandoosler czeka na relację z wyprawy. W przeciwieństwie do Marka Łukasz wyglądał na pełnego sił. Ostrożnie odstawił ważącą ponad dwanaście kilo torbę i zrobił sobie drinka. Zapytał, gdzie leżą książki telefoniczne.
– W piwnicy – poinformował go Marek. – Uważaj, wykorzystaliśmy je do podparcia półek.
Po chwili dobiegł ich potworny hałas, a tuż potem Łukasz wrócił uszczęśliwiony, niosąc pod pachą grubą książkę.
– Przykro mi, ale wszystko runęło.
Wziął szklankę i usadowił się u szczytu stołu. Wertował książkę telefoniczną.
– Mam nadzieję, że nie znajdę tu całej gromady abonentów, którzy nazywają się Rene Fremonville – powiedział. – Przy odrobinie szczęścia facet mieszka w Paryżu. To wydaje się prawdopodobne w przypadku krytyka teatralnego i operowego.
– Czego szukacie? – zapytał Vandoosier.
– To on szuka – burknął Marek. – Nie ja. Chce odnaleźć krytyka, którego ojciec opisał całą wojnę w małych kajetach. To jego pasja. Modli się do wszystkich dzisiejszych i dawnych bogów, aby ten ojciec okazał się wieśniakiem. Podobno to rzadkość. Modlił się przez całą drogę.
– Czy to nie mogłoby zaczekać? – zapytał Vandoosier.
– Dobrze wiesz – podjął Marek – że dla Łukasza pierwsza wojna światowa zawsze jest najważniejsza i nic, co się z nią wiąże, nie może czekać. Czasem zadaję sobie pytanie, czy zauważył, że już się zakończyła. Krótko mówiąc, wpadł w taki nastrój dziś po południu. Osobiście mam już po uszy tej jego Wielkiej Wojny. Interesują go tylko jej szaleństwa. Czy ty mnie słyszysz, Łukaszu!? Ty nie uprawiasz już zawodu historyka!
– Przyjacielu – powiedział Łukasz, nie unosząc głowy i wciąż wodząc palcem po stronicy książki telefonicznej – „pogoń za paroksyzmami zmusza do konfrontacji z istotą sprawy, zazwyczaj ukrytą”.
Marek, którego trudno byłoby oskarżyć o złą wolę, poważnie zastanawiał się nad tym zdaniem. Zaintrygowało go. Zastanawiał się, w jakim stopniu jego skłonność do koncentrowania się raczej nad średniowieczną codziennością niż nad paroksyzmami wojen mogła oddalać go od ukrytej istoty spraw. Aż do tego dnia zawsze uważał, że drobne sprawy wyraźnie uwidaczniały się tylko w tych wielkich, a wielkie w drobnych i że dotyczy to zarówno historii, jak życia. Kiedy chrzestny wyrwał go z zadumy, innym okiem patrzył już na walki religijne i epidemie, które wybijały całe populacje.
– Twoje historyczne majaczenia też mogą poczekać – powiedział Vandoosier. – Znaleźliście coś czy znowu gówno?
Marek podskoczył. W ciągu kilku sekund pokonał dziewięć stuleci i usiadł na wprost Vandooslera, choć jego wzrok wciąż jeszcze zmącony był tą długą podróżą.
– A Aleksandra? – zapytał niewyraźnie. – Jak potoczyło się przesłuchanie?
– Jak każde przesłuchanie kobiety, która noc morderstwa spędziła poza domem.
– Leguennec to ustalił?
– Tak. Czerwony samochód rano był zaparkowany gdzie indziej niż wieczorem. Aleksandra musiała zmienić zeznania, nieźle jej się oberwało, a w końcu przyznała się, że wyszła z domu kwadrans po jedenastej, a wróciła około trzeciej nad ranem. Była na przejażdżce. Ponad trzy godziny, to kawałek czasu, co?
– Fatalnie – mruknął Marek. – A dokąd to pojechała?
– W kierunku Arras. Tak twierdzi. Autostradą. Przysięga, że nie była na ulicy de la Prevoyance. Ale ponieważ raz już skłamała… Ustalili dokładną godzinę zgonu. Stało się to między wpół do pierwszej a drugą nad ranem. W samym środku jej „spaceru”.
– Fatalnie – powtórzył Marek.
– Fatalnie – potwierdził Vandoosler. – Leguennec bliski jest zakończenia śledztwa i przekazania sprawy sędziemu śledczemu.
– Tylko go do tego nie popychaj.
– Tego nie musisz mi mówić. Na razie trzymam go za szelki i będę to robił, póki zdołam. Ale jest mi coraz trudniej. A teraz mów – masz coś?
– Wszystko jest w komputerze Łukasza – powiedział Marek, wskazując brodą torbę. – Zeskanował całą górę papierzysk.
– Sprytnie – powiedział Vandoosler. – Co to za papiery?
– Dompierre grzebał w pudle z materiałami na temat „Elektry”, z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego. Opowiem ci to w skrócie. Było tam parę ciekawych drobiazgów.
– Mam! – przerwał im Łukasz, z trzaskiem zamykając książkę telefoniczną. – R. de Fremonville jest na liście. Nie ma zastrzeżonego numeru. To już krok ku zwycięstwu.
Marek wrócił do sprawy Zofii i opowiadał dłużej, niż zamierzał, ponieważ Vandoosler raz po raz wpadał mu w słowo. Łukasz wypił drugiego drinka i poszedł spać.
– Po pierwsze – mówił Marek – musimy jak najszybciej ustalić, czy Krzysztof Dompierre naprawdę był krewnym krytyka Daniela Dompierre’a i jakie łączy ich pokrewieństwo. Zajmiesz się tym już rano. Jeżeli to się potwierdzi, możemy przyjąć, że krytyk natrafił na jakieś świństwo związane z tą operą i że opowiedział o tym rodzinie. Ale jakie to świństwo? Jedyna niezwykła sytuacja to ten napad na Zofię. Należałoby ustalić nazwiska dwóch statystów, którzy nazajutrz nie wrócili do pracy. To prawie niemożliwe. Ponieważ Zofia nie zgodziła się wnieść oskarżenia, nie wszczęto śledztwa.
– To bardzo dziwne. Przyczyną takiego postępowania niemal zawsze jest to samo: ofiara zna napastnika – to jej mąż, kuzyn, przyjaciel, i dlatego woli uniknąć skandalu.
– Po co Piotr Relivaux miałby atakować własną żonę w teatralnej garderobie?
Vandoosler wzruszył ramionami.
– Właściwie nic o tym nie wiemy – powiedział. – Dlatego możemy przyjąć każdą hipotezę. Relivaux, Stelyos…
– Teatr był zamknięty dla publiczności.
– Ale Zofia mogła wprowadzić, kogo chciała. A poza tym jest jeszcze ten Julian. Był statystą, występował w tej operze, prawda? Jak brzmi jego nazwisko?
– Moreaux. Julian Moreaux. Wygląda jak stary baran. Nawet o piętnaście łat młodszy nie był raczej typem wilka.
– Cóż ty możesz wiedzieć o baranach? Sam powiedziałeś, że ten Julian od pięciu lat jeździł wszędzie za Zofią.
– Zofia starała się go wylansować. Julian był przecież pasierbem jej ojca. Mogła być do niego przywiązana.
– Albo raczej on do niej. Powiedziałeś, że rozwieszał w pokoju jej zdjęcia. Zofia miała trzydzieści pięć lat, była piękną kobietą i słynną śpiewaczką. Dla takiej młody, dwudziestopięcioletni mężczyzna może stracić głowę. Tłumione uczucia, frustracja. Pewnego dnia wszedł do jej garderoby… Dlaczego nie?
– I Zofia zmyśliłaby historyjkę o napastniku w kominiarce?
– Niekoniecznie. Julian mógł działać z zasłoniętą twarzą. Czuł, że nie panuje nad namiętnością. Trzeba też założyć, że Zofia wiedziała, że darzy ją uwielbieniem i że nie miała wątpliwości, kim był napastnik, nawet jeśli wtargnął do garderoby w kominiarce. Śledztwo doprowadziłoby do potwornego skandalu. Dla Zofii najlepiej było wyciszyć całą sprawę i więcej o niej nie mówić. Natomiast Julian zrezygnował potem ze statystowania.
– Tak. – Marek kiwał głową. – Bardzo możliwe. Problem w tym, że nie wyjaśnia to śmierci Zofii.
– Może po piętnastu latach ponowił próbę. I tym razem mógłby za to zapłacić. Przyjazd Dompierre’a prawdopodobnie wzbudził jego panikę. Postanowił uprzedzić posunięcia wroga.
– Ale to nie wyjaśnia pojawienia się drzewa.
– Znowu drzewo?
Marek stał przed kominkiem i oparłszy dłoń o jego obramowanie, patrzył na dogasające polana.
– Czegoś w tym wszystkim nie potrafię zrozumieć Mogę wyobrazić sobie, dlaczego Krzysztof Dompierre czytał artykuły swego krewnego, może ojca. Ale dlaczego sięgnął po recenzje Fremonville’a? Jedyne, co łączyło tych krytyków, to nieprzychylny stosunek do Zofii i podważanie jej talentu.
– Dompierre i Fremoville na pewno się przyjaźnili, może się sobie zwierzali. To wyjaśniałoby zbieżność ich poglądów i muzycznych upodobań.
– Chciałbym wiedzieć, co wzbudziło ich niechęć do Zofii.
Marek podszedł do jednego z okien weneckich i zapatrzył się w ciemności.
– Na co patrzysz?
– Usiłuję sprawdzić, czy tej nocy samochód Lex stoi przed domem.
– Nie obawiaj się – powiedział Vandoosler. – Nie ruszy się z domu.
– Przekonałeś ją, żeby skończyła z tymi spacerami?
– Nawet nie próbowałem. Założyłem blokadę na jej koło.
Vandoosler uśmiechnął się przebiegle.
– Blokadę? Wciąż masz takie zabawki?
– Oczywiście. Usunę ją jutro z samego rana. Aleksandra o niczym się nie dowie, chyba że spróbuje nocą wybrać się na kolejny spacerek.
– Ty naprawdę stosujesz policyjne metody. Ale gdybyś wpadł na ten pomysł wczoraj, byłaby poza wszelkim podejrzeniem.
– I wpadłem – odparł Vandoosler. – Ale tego nie zrobiłem.
Marek odwrócił się, a chrzestny powstrzymał jego wybuch gestem ręki.
– Nie unoś się tak. Już ci powiedziałem, że czasami trzeba popuścić żyłkę. Jeżeli chcesz od razu wciągnąć rybę, niczego się nie dowiesz, a czasem nawet cała łódź może pójść na dno.
Uśmiechnął się, wskazując wbitą w obramowanie kominka pięciofrankową monetę. Zatroskany Marek spoglądał za odchodzącym wujem, słuchał jego kroków na schodach, dopóki nie ucichły na czwartym piętrze. Nie zawsze rozumiał, co też knuje jego ojciec chrzestny, a przede wszystkim nie był pewien, czy wciąż grają w tej samej drużynie. Sięgnął po szufelkę i starannie usypał stosik z popiołu, przykrywając nim dogasające drwa. Ale wiedział, że nawet przysypane, długo pozostają rozżarzone. Najlepiej widać to, kiedy zgasi się światło. I to właśnie uczynił teraz Marek; siedząc w ciemności na krześle, obserwował czerwieniejący na kominku blask drew. Tu, na tym krześle, zmorzył go sen. Do pokoju powlókł się dopiero o czwartej nad ranem, obolały i przemarznięty. Nie miał nawet siły się rozebrać. Około siódmej usłyszał na schodach kroki Vandooslera. Właśnie. Blokada. Rozespany, włączył komputer, który Łukasz ustawił mu wczoraj na biurku.