No i proszę.
Właśnie o takiej sytuacji mawia się malowniczo – wpadł po uszy w gówno. Jak długo to już trwało? Jakieś dwa lata.
A po dwóch latach poczuł się jak w tunelu. Marek czubkiem buta kopnął kamień. Udało mu się przesunąć go o sześć metrów. Wcale nie tak łatwo znaleźć na paryskich chodnikach kamień, który można by kopnąć. Na wsi to co innego. Ale na wsi nikt nie zwraca uwagi na kamienie. Tymczasem w Paryżu człowiek czasami po prostu musi pokopać sobie jakiś porządny kamień. Tak to już jest. Krótko mówiąc, pojawiło się światełko w tunelu – godzinę temu Markowi udało się znaleźć całkiem przyzwoity kamyk. Dlatego teraz kopał go i szedł za nim.
W ten sposób dotarł do ulicy Saint-Jacques, chociaż nie bez problemów. Kamienia nie wolno dotykać ręką, tylko noga ma prawo brać udział w grze. Powiedzmy więc, że to już dwa lata. Bez etatu, bez pieniędzy, bez kobiety. I bez szans. Może poza tą ruderą. Obejrzał ją wczoraj rano. Cztery piętra, wliczając poddasze, ogródek, zapomniana uliczka, opłakany stan domu. Dziura na dziurze, brak ogrzewania, ubikacja na dworze, w drewnianej chatce. Z przymrużeniem oka można by powiedzieć – istny cud. Ale mówiąc poważnie – katastrofa. Na pociechę właściciel proponował symboliczne komorne w zamian za doprowadzenie domu do ładu. Z tą ruderą mógłby sobie już jakoś poradzić. I sprowadziłby wuja. Kobieta, która pojawiła się w pobliżu, zadała mu dziwne pytanie. O co właściwie pytała? A tak. O nazwę drzewa. Zabawne, że ludzie nie znają nazw drzew, a jednocześnie nie potrafią się bez nich obejść. W gruncie rzeczy może mają rację. On znał się na drzewach, i co mu to dało?
Kamień stoczył się z chodnika ulicy Saint-Jacques. Kamienie nie lubią ulic, które biegną pod górę. Wpadł do rynsztoka, na domiar złego tuż za Sorboną. Żegnaj, epoko średniowiecza, żegnaj. Żegnajcie, żacy, seniorowie, wasale i chłopi. Żegnajcie. Marek zacisnął pięści w kieszeniach. Ani posady, ani pieniędzy, ani kobiety, ani średniowiecza. Co za świństwo. Zręcznie wykopał kamień na chodnik. Jest pewna sztuczka, która pozwala iść chodnikiem pod górę i prowadzić przed sobą kamień. I Marek dobrze znał tę sztuczkę, chyba równie dobrze, jak znał średniowiecze. Tylko nie średniowiecze, nie myśleć o tym. Na wsi człowiek nigdy nie staje przed wyzwaniem, jakim jest wspinaczka kamienia. Z tego powodu kopanie kamieni na wsi, gdzie leżą na każdym kroku, nie jest zajęciem godnym uwagi. Kamień Marka wspaniale pokonał ulicę Soufflot i bez większych problemów wskoczył na wąski odcinek ulicy Saint-Jacques.
Załóżmy dwa lata. A po dwóch latach jedynym dążeniem człowieka pogrążonego w gównie jest znalezienie innego człowieka, który wpadł w gówno.
Trzeba bowiem wiedzieć, że towarzystwo ludzi, którym się powiodło tam, gdzie zaprzepaściłeś wszystko, mając trzydzieści pięć lat, powoduje zgorzknienie. Początkowo to oczywiście pomaga i dodaje otuchy, pobudza do marzeń, zachęca. Potem zaczyna irytować i w końcu budzi gorycz. To powszechne zjawisko. A Marek za nic w świecie nie chciał stać się zgorzkniałym facetem. To ohydne i ryzykowne, zwłaszcza dla mediewisty. Kopnięty z całej siły kamień wylądował w Val-de-Grace.
Ale słyszał o kimś, kto też wpadł w niezłe tarapaty. Jeśli miał wierzyć najświeższym informacjom, Mateusz Delamarre od dłuższego czasu tkwił po uszy w bagnie. Marek lubił Mateusza, nawet bardzo. Nie widzieli się jednak od dwóch lat. Może Mateusz zgodziłby się wspólnie z nim wynająć ruderę. Bo nawet z tego symbolicznego komornego Marek mógł w tej chwili opłacać tylko jedną trzecią. A musiał szybko podjąć decyzję.
Wzdychając, kopnął kamień pod kabinę telefoniczną. Gdyby Mateusz się zgodził, może udałoby się skorzystać z okazji. Był tylko jeden poważny problem. Mateusz był prahistorykiem. A dla Marka za tym słowem kryło się wszystko – niczego nie trzeba już było dodawać. Czy jednak w tej chwili mógł sobie pozwolić na sekciarstwo? Mimo że dzieliła ich potworna przepaść, lubili się. To było wręcz dziwne. I należało myśleć o tej dziwnej sympatii, a nie o zwariowanym wyborze, jakiego dokonał Mateusz, poświęcając się pracy nad wstydliwą epoką myśliwych-zbieraczy, krzesających ogień krzemieniem. Marek przypomniał sobie jego numer telefonu. Usłyszał, że Mateusz już tam nie mieszka. Głos podał mu nowy numer. Zdecydowany, wybrał go szybko. Mateusz był w domu. Słysząc jego głos, Marek odetchnął. Fakt, że trzydziestopięcioletni facet siedzi w domu w środę, dwadzieścia po trzeciej, to namacalny dowód, że tkwi w pierwszorzędnym gównie. A to już było dobrą nowiną. Kiedy w dodatku ktoś taki, nie żądając bliższych wyjaśnień, zgadza się spotkać z tobą za pół godziny w podrzędnej kafejce przy ulicy Faubourt-Saint-Jacques, to już wiesz, że dojrzał do przyjęcia każdej propozycji.
Tyle że…