Литмир - Электронная Библиотека
A
A

III

Tyle że… Nie należał do facetów, którzy dają się prowadzić za rękę. Mateusz był uparty i dumny. Czy tak dumny jak on? Może nawet bardziej. Tak czy inaczej był prototypem myśliwego-zbieracza, który tropił tura do upadłego i wolał raczej oddalić się od swego plemienia, niż wrócić, poniósłszy klęskę. Nie, to był portret durnia, a przecież Mateusz to inteligentny chłopak. Potrafił jednak milczeć przez dwa dni, jeżeli życie przeczyło jego najgłębszym przekonaniom. A przekonania Mateusza były zbyt sztywne, a może jego pragnienia nie przystawały do rzeczywistości. Marek, który swe wypowiedzi tkał tak finezyjnie, jak koronczarka splata nić, przez co czasami wręcz męczył słuchaczy, nieraz musiał zamilknąć, gdy los zetknął go z tym potężnym blondynem, którego widywało się przechodzącego korytarzami wydziału, siedzącego w milczeniu na ławce, zaciskającego duże dłonie, jakby chciał zmiażdżyć przeciwności życiowe, z tym wielkim, niebieskookim myśliwym-zbieraczem, zapatrzonym w tropy tura. Może był potomkiem Normanów? Marek uświadomił sobie, że przez te cztery lata, które spędzili razem, nigdy nie zapytał Mateusza, skąd pochodzi. Ale jakie to miało znaczenie? Mógł jeszcze poczekać na odpowiedź.

W kafejce nie działo się nic ciekawego, Marek po prostu czekał. Palcem kreślił rzeźbiarskie motywy na blacie stolika. Jego dłonie były smukłe i długie. Lubił ich wyraźny zarys, żyły rysujące się tuż pod skórą. Co do reszty miał jednak poważne wątpliwości. Ale po co o tym myśleć? Bo miał się spotkać po latach z wysokim, jasnowłosym myśliwym? I co z tego? Oczywiście, on, Marek, średniego wzrostu, za szczupły, o kanciastej sylwetce i twarzy, nie byłby idealnym łowcą turów. Kazano by mu raczej wspinać się na drzewa i zrywać owoce. Cóż, byłby zbieraczem. Poza tym cechowała go wrażliwość i nerwowość. I co z tego? Światu trzeba trochę delikatności. A jemu pieniędzy. Pozostały mu jeszcze sygnety, cztery masywne srebrne sygnety, z tego dwa przetykane złotem, rzucające się w oczy i oryginalne, na pół afrykańskie, na pół karolińskie. Zakrywały mu dolne paliczki palców lewej ręki. Co prawda, żona rzuciła go dla faceta szerszego w barach, to fakt. I głupszego, to też było pewne. Któregoś dnia to zauważy, Marek na to liczył. Ale wtedy będzie już za późno.

Marek szybkim ruchem ręki zatarł rysunek. Posąg mu nie wyszedł. Wszystko przez te nerwy. Ciągle ogarniała go ta nagła irytacja, bezsilny gniew. Łatwo było nakreślić karykaturę Mateusza. A co z nim? Czym różnił się od gromady dekadenckich mediewistów, drobnych, ciemnowłosych elegancików, pełnych wdzięku i odpornych, od wzorca nieprzydatnego naukowca, wytworu luksusu, człowieka, którego nadzieje prysły, a marzenia szukały wsparcia w tych kilku srebrnych pierścieniach, w wizjach roku tysięcznego, w chłopach ciągnących wózki, martwych już od wieków, w zapomnianym języku romańskim, który nikogo nie obchodził, w kobiecie, która go rzuciła? Marek uniósł głowę. Po drugiej stronie ulicy znajdował się wielki warsztat samochodowy. Marek nie lubił warsztatów samochodowych. Przygnębiały go. Ale właśnie wzdłuż tego warsztatu dużymi krokami, spokojnie, nadchodził myśliwy-zbieracz. Marek patrzył na niego z uśmiechem. Wciąż tak samo jasnowłosy, z czupryną zbyt gęstą, żeby uczesać ją jak należy, w nieśmiertelnych skórzanych sandałach, które działały Markowi na nerwy. Mateusz spieszył na spotkanie. Jak zwykle pod ubraniem nie miał bielizny. Nie wiadomo, w jaki sposób Mateuszowi udawało się zawsze sprawiać wrażenie człowieka nagiego pod wierzchnim ubraniem. Sweter na gołym ciele, spodnie na gołych pośladkach, sandały na nogach, które nie znosiły skarpet.

I tak w końcu każdy – ubrany w stylu rustykalnym albo z wyszukaną elegancją, postawny i barczysty czy szczupły – siadał przy stoliku w smętnej kafejce. Bo te sprawy nie mają ze sobą nic wspólnego.

– Zgoliłeś brodę? – zapytał Marek. – Nie zajmujesz się już prahistorią?

– Owszem, zajmuję się – odparł Mateusz.

– Gdzie?

– U siebie.

Marek pokiwał głową. Nie oszukano go, Mateusz wpadł w tarapaty.

– Co zrobiłeś z rękami?

Mateusz zerknął na czarne od brudu paznokcie.

– Pracowałem jako mechanik. Wyrzucili mnie. Podobno nie czuję silników. W ciągu tygodnia załatwiłem trzy. Taki silnik to skomplikowana sprawa. Zwłaszcza kiedy nawali.

– Co robisz teraz?

– Sprzedaję różne bzdety i jakieś plakaty na stacji Chatelet.

– Da się z tego wyżyć?

– Nie. Teraz twoja kolej. Opowiadaj.

– Nie ma o czym. Robiłem za murzyna w wydawnictwie.

– Średniowiecze?

– Osiemdziesięciostronicowy romans. Facet jest perfidny, kobieta promienna jak słońce, ale naiwna. Pod koniec kochają się jak wariaci i romansidło robi się piekielnie nudne. Nie wiadomo, kiedy się rozstaną.

– Jasne… – mruknął Mateusz. – Rzuciłeś to?

– Zwolnili mnie. Zmieniałem całe zdania w ostatniej korekcie. Byłem zbyt rozgoryczony i zirytowany. Zorientowali się… Jesteś żonaty? Masz kogoś? Dzieci?

– Nic.

Mężczyźni zamilkli i przyglądali się sobie.

– Po ile my mamy lat? – zapytał Mateusz.

– Koło trzydziestu pięciu. Zazwyczaj w tym wieku jest się już mężczyzną.

– Rzeczywiście, wszyscy tak mówią. Nadal pasjonuje cię to cholerne średniowiecze?

Marek skinął głową.

– Piekielna nuda – ocenił Mateusz. – Nigdy nie potrafiłeś rozsądnie do tego podejść.

– Nie mówmy o tym, nie czas na to. Gdzie mieszkasz?

– W pokoiku, który muszę zwolnić za dziesięć dni. Z plakatów nie utrzymam dłużej tych dwudziestu metrów kwadratowych. Świat mi się sypie.

I Mateusz mocno potarł dłoń o dłoń.

– Chcę ci pokazać pewną chatę – powiedział Marek. – Jeżeli się dogadamy, może uda nam się przeskoczyć trzydzieści tysięcy lat, które nas dzielą.

– I całe to gówno?

– Nie mam pojęcia. Pójdziesz tam ze mną?

Mateusz, chociaż obojętny, a nawet wrogi wobec wszystkiego, co wydarzyło się mniej niż dziesięć tysięcy lat przed Chrystusem, zawsze robił wyjątek dla tego szczupłego, ubierającego się na czarno mediewisty, który nie rozstawał się ze srebrzystym paskiem. Prawdę mówiąc, uważał tę swoją przyjacielską słabostkę za dowód złego smaku. Ale jego sympatia do Marka, szacunek, jakim darzył elastyczną umysłowość i cięty język kolegi, skłaniały go do przymknięcia oka na oburzający wybór, jakiego dokonał Marek, zajmując się zdegenerowanym okresem dziejów ludzkości. Pomimo tak wstrząsającej wady przyjaciela Mateusz skłonny był mu ufać i często pozwalał nawet wciągać się w realizację wariackich fantazji tego seniora bez grosza przy duszy. Choćby dziś, kiedy było jasne, że senior-bankrut wyskubał z sakwy ostatnie miedziaki i nie miał nic poza pielgrzymim kosturem; mówiąc prościej – obaj tkwili po uszy w gównie, co zresztą sprawiło mu swoistą przyjemność, ale nawet teraz Marek nie wyzbył się pańskiego majestatu, wdzięku i zdolności przekonywania. Może tylko szczypta goryczy w zakamarkach oczu, spora porcja żalu, wspomnienie zderzeń i upadków, których wolałby nie zaznać, tak, właśnie tak… Zachował czar, zatrzymał cienie marzeń, które on, Mateusz, cisnął pod koła wagonów metra sunących przez stację Chatelet.

Cóż z tego, że Marek nie zamierzał wyrzec się średniowiecza? Mateusz mimo wszystko poszedł z nim do rudery, o której przyjaciel opowiadał mu po drodze. Jego upierścieniona dłoń zataczała kręgi w szarawym powietrzu, uzupełniając wyjaśnienia. A zatem mieli tam ruderę w rozsypce, razem cztery piętra i ogródek. Tego Mateusz się nie bał. Zebrać jakoś kwotę na komorne. Rozpalić ogień w kominku. Ulokować gdzieś starego wuja Marka. Co to za historia z tym wujem? Nie mógł go zostawić, zamieszka z nimi albo w domu starców. Ano dobrze. To nieistotne. Mateusz miał to w nosie. Już widział, jak stacja Chatelet oddala się od niego. Podążał za Markiem ulicami, zadowolony, że Marek popadł teraz w tarapaty, usatysfakcjonowany żałosną bezużytecznością mediewisty na bezrobociu, zachwycony upodobaniem przyjaciela do błyskotek, pogodzony z tą ruderą, w której na pewno zamarzną, bo przecież był dopiero marzec. Aż w końcu dotarli do odrapanego parkanu, przez który widać było dom pośród wysokich traw, przy tej uliczce zapomnianej przez cały Paryż, a on, Mateusz, nie potrafił już obiektywnie ocenić stanu parceli. Wszystko wydawało mu się doskonałe. Spojrzał na Marka i uścisnął mu dłoń. Umowa stoi. Ale z samych zarobków handlarza drobiazgów nie zdoła opłacić swojej części. Marek, który stał oparty o parkan, przyznał mu rację. I znowu obaj spoważnieli. Zapadło długie milczenie. Aż wreszcie Mateusz rzucił pewne personalia. Łukasz Devernois. Marek aż krzyknął.

– Chyba nie mówisz poważnie? Devernois? Mateusz, czy ty pamiętasz, co robi ten gość? I kim jest?

– Tak. – Mateusz westchnął. – Historykiem pierwszej wojny światowej, Wielkiej Wojny.

– No i co?! Sam widzisz, że to bzdura! Jesteśmy bez grosza i nie czas na wybrzydzanie, wiem o tym. Ale bez przesady, zostało nam jeszcze trochę przeszłości, która pozwala pomarzyć o przyszłości. A co ty mi proponujesz? Pierwszą wojnę światową? Historię współczesną?! I co jeszcze? Czy ty w ogóle wiesz, co mówisz?

– Tak – odparł Mateusz. – Ale ten chłopak nie jest jakimś durniem.

– Podobno. Ale jednak. To nie wchodzi w grę. Mateusz, wszystko ma swoje granice.

– Dla mnie jest to tak samo przykre jak dla ciebie. Tyle że według mnie średniowiecze czy historia współczesna to prawie to samo.

– Licz się ze słowami, stary.

– Dobra. Wydaje mi się tylko, że Devernois, chociaż ma jakąś pensyjkę, też utknął w bagnie.

Marek przymrużył oczy.

– W bagnie? – powtórzył.

– Dokładnie. Stracił posadę w państwowym gimnazjum w Nord-Pas-de-Calais. Ma nędzne pół etatu w prywatnej szkole katolickiej w Paryżu. Nuda, rozczarowanie, pisanie i samotność.

– Czyli facet utknął w bagnie… Nie mogłeś od razu tak mówić?

Marek na chwilę zastygł w bezruchu. Błyskawicznie analizował sytuację.

– To wszystko zmienia! – powiedział w końcu. – Pospiesz się, Mateusz. Wielka Wojna czy cokolwiek innego, przymkniemy na to oko, zbierz siły, bądź twardy i rób, co chcesz, byle go odszukać i przekonać. Przyprowadź go tu na siódmą. Przyjdę z właścicielem. Musimy dziś podpisać umowę. Ruszaj się, główkuj, bądź przekonujący. Trzech facetów w bagnie to idealny zespół, żeby z powodzeniem osiągnąć totalną klapę.

5
{"b":"94092","o":1}