Литмир - Электронная Библиотека
A
A

XXXIV

Marek biegł bardzo długo, dopóki starczyło mu sił, dopóki nie poczuł dotkliwego palenia w płucach. Bez tchu, w koszuli, którą pot przykleił do pleców, usiadł na pierwszym napotkanym kamieniu. Na ten spory kamień sikały wszystkie okoliczne psy. Ale on miał to teraz gdzieś. Huczało mu w głowie, więc chwycił ją w dłonie i myślał. Ogarnęła go groza, bał się, ale próbował się uspokoić, żeby odzyskać zdolność logicznego myślenia. Nie tupać i nie wrzeszczeć jak dzieciak, któremu wypadła plastikowa piłeczka. Nie snuć rozważań na temat ruchów płyt skorupy ziemskiej. Ale nie potrafił myśleć, siedząc na tym kamieniu cuchnącym psimi szczynami. Musiał iść, noga za nogą. Jednak przedtem musiał złapać oddech. Rozejrzał się, żeby ustalić, dokąd dotarł. Był w alei d’Italie. Więc przebiegł taki kawał? Podniósł się wolno i ostrożnie, otarł pot z czoła i podszedł do stacji metra. „Maison Blanche”, Biały Dom, Biały… Z czymś mu się to kojarzyło. A tak, z białym wielorybem. Z Moby Dickiem. Z pięciofrankówką w obramowaniu kominka. Jakie to podobne do wuja – chciał prowadzić grę, chociaż wszystko to przemieniało się w koszmar. Wrócić aleją d’Italie. Iść miarowym krokiem. Przywyknąć do tej myśli. Dlaczego nie dopuszczał do siebie myśli, że to Zofia była sprawczynią wszystkiego, co się stało? Czy dlatego, że któregoś ranka natknął się na nią przed domem? A przecież oskarżenie Krzysztofa Dompierre’a było tak jaskrawe, tak oczywiste. Krzysztof. Marek zamarł. Ale znowu ruszył. I stanął. Przysiadł, żeby wypić kawę. I poszedł dalej.

Dopiero około dziewiątej wieczorem, głodny jak pies, z głową, która o mało nie pękła z bólu, dotarł do rudery. Wszedł do „refektarza”, żeby ukroić sobie kromkę chleba. Leguennec rozmawiał z chrzestnym. Każdy z nich trzymał w ręku talię kart do gry.

– Rajmund z Austerlitz – opowiadał Leguennec – stary kloszard, kumpel Luizy, potwierdził, że pewna piękna pani przyszła do niej jakiś tydzień temu, może więcej, ale było to w środę. Tej środy Rajmund jest pewien. Kobieta była elegancko ubrana, a kiedy mówiła, kładła rękę na gardle. Wchodzę pikami.

– Zaproponowała Luizie interes? – zapytał Vandoosler, zgarniając trzy karty, w tym jedną zakrytą.

– Właśnie. Rajmund nie wie, o co chodziło, ale Luiza miała gadane i była „niesamowicie obrotna”. Świetny interes… Dać się usmażyć w starym gracie w Maisons-Alfort… Biedna Luiza. Licytujesz.

– Bez trefli. Czekam. Co o tym sądzi wasz anatomopatolog?

– Teraz wszystko zaczyna mu się zgadzać, zwłaszcza jeśli chodzi o zęby. Dziwił się, że tylko tyle z nich zostało. Sam rozumiesz, Luiza miała już tylko trzy zęby. To wiele wyjaśnia. Może dlatego Zofia wybrała właśnie ją. Zabieram twoje kiery, wistuję w waleta karo.

Marek wsunął do kieszeni pajdę chleba i dwa jabłka. Zastanawiał się, w cóż to grają ci dwaj. Ale w gruncie rzeczy wcale go to nie obchodziło. Musiał się przejść. Nie skończył swego marszu. Nie oswoił się z tą myślą. Wyszedł i skręcił tym razem w przeciwną stronę ulicy Chasle, mijając front zachodni. Zmrok był już bliski.

Szedł jeszcze przez dobre dwie godziny. Położył ogryzek jabłka na obrzeżu fontanny przy Saint-Michel, drugi na cokole Lwa z Belfort. Z ogromnym trudem dowlókł się do tego lwa i resztką sił wspiął się na cokół. Widnieje na nim krótki poemacik, zapewniający, że nocą ten lew spokojnie przechadza się po Paryżu. Marek pomyślał z ulgą, że przynajmniej to na pewno jest bujda. Kiedy zeskoczył na ziemię, czuł się już znacznie lepiej. Wrócił na ulicę Chasle jeszcze z bólem głowy, ale już odprężony. Oswoił się z tą myślą. Zrozumiał. Wszystko było w porządku. Wiedział, gdzie jest Zofia. Zajęło mu to sporo czasu.

Spokojnie wszedł do ciemnego „refektarza”. Było wpół do dwunastej, wszyscy już spali. Zapalił światło, napełnił czajnik elektryczny wodą. Przerażającego zdjęcia nie było już na drewnianym stole. Leżała na nim tylko jakaś karteczka. Rozpoznał charakter pisma Mateusza: „Julia sądzi, że wie, gdzie ona się ukrywa. Jedziemy razem do Dourdan. Boję się, żeby nie próbowała pomóc jej w ucieczce. Jeżeli się czegoś dowiem, zadzwonię do Aleksandry. Pozdrowienia pierwotniaka. Mateusz”.

Marek upuścił czajnik.

– Co za dureń! – szepnął. – Co za dureń!

Przeskakując po kilka stopni, wbiegł na trzecie piętro.

– Łukasz, ubieraj się! – krzyknął, szarpiąc go za ramię.

Łukasz otworzył oczy, gotując się do walki na słowa.

– Nie, nie czas na to, żadnych dyskusji. Jesteś mi potrzebny. Zbieraj się!

Potem Marek pobiegł na poddasze i wyciągnął z łóżka Vandooslera.

– Ona ucieknie! – rzucił, zadyszany. – Szybko, Julia, Mateusz, oni już pojechali! Ten idiota, Mateusz, nie zdaje sobie sprawy z zagrożenia. Wyjeżdżam natychmiast z Łukaszem. Ty wyciągnij z łóżka Leguenneca. Zabierz się z jego ludźmi do Dourdan, w aleję Strzelistych Cisów dwanaście.

I Marek wypadł jak burza. Po wielogodzinnych biegach i marszach z trudem zmuszał nogi do ruchu. Łukasz, jeszcze nie całkiem rozbudzony, schodził na dół, po drodze wskakując w buty i trzymając w ręku krawat.

– Czekam na ciebie przed domem Relivaux! – krzyknął Marek, wyprzedzając go.

Zbiegł po schodach, błyskawicznie pokonał odległość dzielącą go od furtki i zaczął wrzeszczeć, stojąc pod oknem Piotra Relivaux.

Piotr wychylił się zaniepokojony. Dopiero niedawno wrócił, a odkrycie napisu na czarnym samochodzie całkowicie go pogrążyło.

– Proszę rzucić mi kluczyki do samochodu! – krzyknął Marek. – To sprawa życia lub śmierci!

Relivaux nie zadawał żadnych pytań i nie namyślał się. Kilka sekund później Marek wsunął rękę za sztachety i chwycił spadające kluczyki.

O Relivaux można było mówić, co się tylko chciało, ale nikt nie nazwałby go kiepskim miotaczem.

– Dziękuję! – krzyknął Marek.

Wskoczył do wozu, ruszył i już w biegu otworzył drzwi, żeby zabrać nadchodzącego Łukasza. A Łukasz związał krawat, położył na udach płaską butelkę, rozłożył siedzenie i przybrał wygodną pozycję.

– Co to za flaszka? – zapytał Marek.

– Rum do wypieków. Na wszelki wypadek.

– Skąd to wziąłeś?

– To moje. Kupiłem rum, żeby piec ciasto.

Marek wzruszył ramionami. Cały Łukasz!

Marek jechał szybko. Zacisnął zęby. Paryż, północ, pędzący samochód. Był piątkowy wieczór, ruch był spory i Marek pocił się ze zdenerwowania, wymijał, wyprzedzał, lekceważył światła. Dopiero na obrzeżach miasta, wjeżdżając na pustą trasę krajową, odzyskał zdolność mówienia.

– Za kogo uważa się ten cały Mateusz! – krzyknął. – Myśli, że dorósł do walki z kobietą, która załatwiła już tylu ludzi? Nie zdaje sobie sprawy, czym to grozi! Ona jest gorsza od tura!

Ponieważ Łukasz się nie odzywał, Marek rzucił na niego okiem. Ten głupek spał, i to głęboko!

– Łukasz! – wrzasnął Marek. – Baczność!

Nie zadziałało. Kiedy ten facet postanowił spać, nie dało się go wyrwać z tego stanu, dopóki sam tego nie chciał. Dokładnie tak samo było z wojną. Marek dodał gazu.

O pierwszej w nocy zahamował przed posesją przy alei Strzelistych Cisów. Solidna, drewniana brama domu Zofii była zamknięta. Marek wywlókł Łukasza z samochodu i podtrzymywał go w pozycji stojącej.

– Baczność! – powtórzył.

– Nie wrzeszcz tak – mruknął Łukasz. – Obudziłem się. Zawsze czuwam, kiedy wiem, że stałem się niezastąpiony.

– Pospiesz się – powiedział Marek. – Podsadź mnie, jak wtedy.

– Ściągaj buty – polecił Łukasz.

– Odbiło ci! I tak może być już za późno! Splataj ręce, bez gadania!

Marek oparł stopę na rękach Łukasza i wdrapał się na mur. Z trudem zdołał na nim usiąść.

– Twoja kolej – zwrócił się do Marka, podając mu rękę. – Przysuń ten śmietnik, wskocz na niego i złap mnie za rękę.

Po chwili Łukasz siedział jak w siodle na murze, obok Marka. Niebo przesłaniały chmury, noc była bardzo ciemna.

Łukasz zeskoczył, Marek poszedł w jego ślady.

Znalazłszy się już w ogrodzie, Marek starał się odszukać w ciemnościach drogę. Pomyślał o studni. Właściwie myślał o niej już od dłuższego czasu. Studnia. Woda. Mateusz. Studnia, idealne miejsce wiejskiej zbrodni w wiekach średnich. Gdzie jest ta przeklęta studnia? To tam, to ten jaśniejszy zarys. Marek ruszył biegiem, Łukasz bez pytania uczynił to samo. Nic nie słyszał, żadnych hałasów, tylko odgłos kroków własnych i Łukasza. Ogarniała go panika. Szybko odrzucił ciężkie deski, którymi przykryto otwór. Cholera, zapomniał o latarce. Zresztą już od dawna nie miał żadnej latarki. Chyba od dwóch lat. Co najmniej. Pochylił się i zawołał Mateusza.

Zupełna cisza. Dlaczego uparł się, że to studnia? Na Boga, dlaczego nie szturmował domu albo nie przetrząsał zagajnika? Nie, to studnia, był pewien. To łatwe, czyste, średniowieczne, nie pozostawia śladów. Uniósł ciężkie, cynowe wiadro i bardzo ostrożnie obracał korbą, opuszczając je powoli. Kiedy poczuł, że dotknęło lustra wody, zablokował łańcuch i zaczął się spuszczać.

– Sprawdzaj, czy łańcuch jest zablokowany – pouczył Łukasza. – I na krok nie odchodź od tej piekielnej studni. Ale przede wszystkim, uważaj na siebie. Nie hałasuj, nie panikuj. Dla niej nie ma już znaczenia, czy trupów będzie pięć, czy sześć, skoro cztery i tak ma na koncie. I daj mi tę flaszeczkę rumu.

Marek zsuwał się, wyhamowując nogami. Naprawdę obleciał go strach. Studnia była ciasna, czarna, lepka i lodowata jak wszystkie studnie, ale przynajmniej łańcuch był mocny. Marek dałby głowę, że pokonał co najmniej sześć, siedem metrów, gdy trącił nogą wiadro, a lodowata woda zmoczyła mu kostki. Zsunął się jeszcze niżej, do pół uda, i wtedy poczuł, że to przejmujące zimno rozedrze mu skórę. Poczuł też, że jakieś ciało napiera na jego nogi, i o mało nie wrzasnął.

Zawołał, ale Mateusz nie odpowiadał. Oczy Marka oswoiły się już z ciemnością. Zanurzył się aż po pas. Jedną ręką wymacał ciało łowcy-zbieracza, który jak jakiś dureń dał się zepchnąć do tej studni. Głowa i kolana Mateusza wystawały nad wodę. Najwyraźniej zdołał oprzeć długie nogi o ściany. Całe szczęście, że wrzucono go do tak wąskiej studni. Udało mu się wytrwać w pozycji, która opóźniła utonięcie. Ale od jak dawna zażywał lodowatej kąpieli? Od jak dawna osuwał się, centymetr po centymetrze, łykając tę ciemną wodę?

58
{"b":"94092","o":1}