Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Chciałbym obejrzeć jego rękę – szepnął Leguennec.

– Zostaw go, do czorta! – mruknął Vandoosler.

– Śpiewała przez trzy wieczory – podjął Marek – po tym, jak jej brat wysłał Zofię do szpitala… ale krytycy ją zignorowali, gorzej, dwóch po prostu wdeptało ją w ziemię, definitywnie i brutalnie, Dompierre i Fremonville… A Zofia zmieniła dublerkę… Dla Natalii Domesco to był już koniec… Musiała rozstać się ze sceną, zapomnieć o śpiewie, został tylko jej obłęd i pycha, i nie wiem jakie jeszcze paskudztwa. I żyła po to, żeby unicestwić ludzi, którzy ją zniszczyli… inteligentna, muzykalna, szalona, piękna, demoniczna… piękna na swym piedestale… jak posąg… nieprzenikniona…

– Proszę pokazać mi tę rękę – powiedział Leguennec.

Marek potrząsnął głową.

– Czekała cały rok, żeby wszyscy zdążyli zapomnieć o „Elektrze”, i zabiła dwóch krytyków, którzy złamali jej karierę, po upływie wielu miesięcy, na zimno… A z Zofią odczekała dalszych czternaście lat. Musiało minąć wiele czasu, żeby śmierć krytyków popadła w zapomnienie, żeby nie dało się powiązać tych spraw… Czekała i może rozkoszowała się tym… nie wiem… Ale podążała za nią, obserwowała z domu, który kilka lat później kupiła tuż obok willi śpiewaczki… możliwe, że znalazła jakiś sposób, żeby nakłonić właścicieli posesji do jej sprzedaży, tak, to bardzo prawdopodobne… przecież nie zdawała się na przypadek. Wróciła do naturalnego koloru włosów, jasnego, i zmieniła fryzurę, minęły lata, Zofia jej nie poznała, jak nie poznała Jerzego… Ryzyko było minimalne, bo śpiewaczki ledwie znają swoje dublerki… A jeśli chodzi o statystów…

Leguennec już bez pytania chwycił rękę Marka i przetarł ranę środkiem dezynfekcyjnym albo innym cuchnącym świństwem. Marek pozwolił mu na to, nawet nie poczuł, że coś się dzieje, nie czuł nawet tej ręki.

Vandoosler obserwował go. Chciałby mu przerwać, zadać kilka pytań, ale wiedział, że w tej chwili Markowi nie wolno przerywać. Nie budzi się lunatyka, bo podobno może sobie skręcić kark. Vandoosler nie miał pojęcia, czy to prawda, czy bujda, ale wiedział, że Marka nie wolno teraz wyrywać z transu. Nie wolno go było budzić, kiedy stawał się poszukiwaczem. Bo mógł się przewrócić. Wiedział, że zaraz po opuszczeniu rudery Marek pomknął jak strzała prosto do celu, to było oczywiste, zupełnie jak wtedy, kiedy był dzieckiem i nie mógł się z czymś pogodzić – wtedy uciekał biegiem. Z tamtych czasów wiedział też, że Marek potrafił posuwać się bardzo szybko, wytężać do kresu wytrzymałości, dopóki nie znalazł tego, czego szukał. Przedtem wpadł do rudery i wziął jabłka i chleb, to Vandoosler dokładnie zapamiętał. Ale nie powiedział ani słowa. Jednak skupienie, nieobecne oczy, niema wściekłość, tak – wszystko się zgadzało… I gdyby nie był tak zaprzątnięty grą w karty, zauważyłby, że Marek szukał, że był bliski odkrycia, że już czaił się na zwierzynę… że odtwarzał logikę Julii i zaczynał wiedzieć… A teraz opowiadał… Leguennec na pewno myślał, że Marek opowiada to z niewiarygodnie zimną krwią, ale Vandoosler wiedział, że taka mowa, te zdania, raz urywane, raz płynne, ale wyrzucane bez przerwy, jak statek pchany przez porywy wiatru od rufy, u Marka nie miała nic wspólnego z zimną krwią. Był pewien, że w tej chwili jego siostrzeniec miał tak napięte i zbolałe mięśnie, że może trzeba by je owinąć ciepłymi ręcznikami, żeby odzyskały zdolność ruchu. Często musiał tak robić, kiedy Marek był małym chłopcem. Wszyscy myśleli teraz, że Marek chodzi normalnie, jednak on, Vandoosler, doskonale widział w ciemnościach, że od bioder po kostki był jak z kamienia. Gdyby mu teraz przerwał, pozostałby na długo jak kamień i dlatego należało pozwolić, żeby skończył, dopełnił dzieła, wrócił do portu po tej piekielnej wędrówce myśli. Dopiero wtedy jego nogi odzyskają zwinność.

– Kazała Jerzemu zaniknąć gębę na kłódkę, zresztą on też był umoczony – ciągnął Marek. – Tak czy inaczej Jerzy usłuchał. Może to jedyny człowiek, którego potrafiła kochać, ale nawet tego nie jestem pewien. Jerzy jej ufał… Może naopowiadała mu, że marzy o jeszcze jednej szansie i dlatego zbliża się do Zofii. To ufny niedźwiedź bez szczypty wyobraźni, nigdy nie domyśliłby się, że Julia chce zabić Zofię ani że zastrzeliła krytyków… Nieszczęsny Jerzy… nigdy nie był zakochany w Zofii. Kłamstwo… Wszystko tonęło w kłamstwie… Szczęśliwe sąsiedzkie spotkania w Le Tonneau były kłamstwem. Ona polowała na Zofię, chciała wiedzieć o niej wszystko i zostać jej przyjaciółką, chciała, żeby wszyscy wierzyli w ich przyjaźń, bo chciała zabić Zofię.

Jasne. Teraz łatwo będzie i o dowody, i o świadków. Obserwował, co robi z jego ręką Leguennec. A policjant właśnie bandażował mu ramię. Widok nie był zbyt miły. Marka potwornie bolały nogi, znacznie bardziej niż ta ręka. Zmuszał je do chodzenia, jakby chciał uruchomić mechanizm, który się zaciął. Ale przywykł do tego, znał to, to było nieuniknione.

– I piętnaście lat po „Elektrze” nareszcie zastawiła pułapkę. Zabiła Zofię, zabiła Luizę, podrzuciła włosy Zofii do bagażnika wozu Aleksandry, zabiła Dompierre’a. Udawała, że chroni Aleksandrę, dając jej alibi na noc zabójstwa. Ale w rzeczywistości słyszała, że Łukasz wrzeszczał jak opętany, stercząc o drugiej nad ranem na śmietniku… Bo właśnie wróciła z hotelu Dunaj, gdzie zadźgała tego biedaka. Była pewna, że jej „ochrona” nie pomoże Aleksandrze, że z pewnością ujawnią jej kłamstwo. Dlatego mogła spokojnie „wyznać”, że Aleksandra wyszła – nikt nie zarzuciłby jej, że ją zdradziła… To ohydne, po prostu brak mi już słów…

Marek przypomniał sobie ich rozmowę przy barze. „Jesteś dobra, Julio”… Nawet nie zaświtało mu w głowie, że Julia może nim manipulować, żeby pogrążyć Aleksandrę. Tak, ohyda to naprawdę zbyt słabe słowo.

– Ale podejrzenie padło na jej brata. Krąg zbytnio się zaciskał. Nakłoniła go do ucieczki, żeby nie zaczął mówić, żeby nie strzelił jakiejś gafy. Szczęście dopisało jej raz jeszcze, kiedy na karoserii odnaleziono wiadomość od zmarłego. To ją ocaliło… Dompierre oskarżył Zofię, żywego trupa! Wszystko było w idealnym porządku… Ale ja nie potrafiłem się z tym pogodzić. Nie Zofia, nie, nie Zofia… I nadal nie rozumiałem, skąd się wzięło drzewo… Nie, nie mogłem się z tym pogodzić…

– Smutna wojna – powiedział Łukasz.

Kiedy około czwartej nad ranem wrócili do rudery, buk był już wykopany, a ciało Zofii ekshumowano i zabrano. Tym razem nikt nie pomyślał, żeby ponownie zasadzić drzewko.

Ewangeliści byli zbyt poruszeni i zmęczeni, żeby położyć się spać. Marek i Mateusz, nadal otuleni w koce, przysiedli na murku. Łukasz stanął po przeciwnej stronie ulicy, na śmietniku. Spodobało mu się to. Vandoosler palił, przechadzając się tam i z powrotem. Noc była ciepła. A zabawa ze studnią skończyła się tak, jak myślał. Po łańcuchu na pewno zostanie szrama na ramieniu, skręcona jak wijący się wąż.

– Będzie pasować do twoich pierścieni – rzekł Łukasz.

– Przecież to na drugiej ręce!

Aleksandra wpadła się z nimi przywitać. Obudziła się, kiedy policjanci przyjechali wykopać drzewo i odnaleźli zwłoki, i nie mogła już zasnąć. Przyszedł także Leguennec. Oddać jej bazalt. A Mateusz powiedział, że przed chwilą, kiedy siedział w wozie policyjnym, przypomniał sobie zakończenie tamtej wyliczanki z krową. Wróciło samo, kiedy wcale o tym nie myślał. Powie jej to któregoś dnia, bo w końcu to zupełnie nieistotny drobiazg. Jasne!

Aleksandra uśmiechnęła się. Marek się jej przyglądał. Chciałby, żeby go pokochała. Tak po prostu, nagle, żeby spróbować…

– Mateuszu, powiedz mi wreszcie – zagadnął kolegę – co szeptałeś do ucha Julii, kiedy chciałeś ją skłonić do mówienia?

– Nic… Szeptałem tylko: „Mów, Julio”.

Marek westchnął.

– Domyślałem się, że nie ma w tym żadnej sztuczki. To by było zbyt piękne.

Aleksandra ucałowała ich i poszła. Nie chciała zostawiać synka samego. Vandoosler powiódł wzrokiem za jej wysoką, smukłą sylwetką, która coraz bardziej się oddalała. Trzy małe punkciki. Bliźnięta, jego żona. Cholera! Zwiesił głowę, zgniótł niedopałek obcasem.

– Powinieneś iść spać – usłyszał głos Marka.

Vandoosler ruszył w stronę rudery.

– Odkąd to wuj cię słucha? – zdziwił się Łukasz.

– Nie słucha mnie – odparł Marek. – Zobacz, wraca.

Vandoosler podrzucił przedziurawioną pięciofrankówkę i chwycił ją w locie.

– Musimy ją wywalić – powiedział. – I tak nie da się jej podzielić na dwanaście części.

– Nie ma nas przecież dwunastu – powiedział Marek. – Jest nas czterech.

– A to by było zbyt proste – odparł Vandoosler.

Zamachnął się i moneta zabrzęczała gdzieś daleko, spadając na chodnik. Łukasz stanął na śmietniku, śledząc prawdopodobny tor jej lotu.

– Żegnaj, soldzie! – zawołał.

61
{"b":"94092","o":1}