Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Genialnie – mruknął Marek, patrząc na niego posępnie. – Mówiliśmy o śmierci Zofii, nie o tych pamiętnikach.

Łukasz zwrócił się do Vandooslera i wskazał na Marka.

– Facet zrobił się piekielnie nerwowy, co? I taki niecierpliwy!

– Kiedy był mały – opowiadał Vandoosler – i piłka spadła mu z balkonu na podwórko, tupał i płakał, dopóki po nią nie poszedłem. Zapominał o całym świecie, poza tą piłką. Nabiegałem się po schodach! I to po małe, tanie plastikowe piłeczki.

Łukasz roześmiał się serdecznie. Znowu wyglądał na szczęśliwego, ale jego ciemne włosy wciąż jeszcze były mokre od potu. Marek również się uśmiechnął. Dawno już zapomniał o rozpaczy nad upuszczoną piłeczką.

– Wracając do tematu – podjął szeptem Łukasz. – Dotarło do ciebie, że ten fotograf towarzyszył Fremonville’owi, kiedy ten robił reportaże? Że przygotowywał fotosy teatralne? Pomyślałem, że może zachował część negatywów albo zdjęcia. Słyszał o śmierci Zofii, ale nie miał pojęcia, co spotkało Krzysztofa Dompierre’a. W paru słowach opowiedziałem mu o wszystkim, a on uznał sprawę za poważną i poświęcił sporo czasu na odszukanie materiałów dotyczących „Elektry”. I proszę! – oświadczył Łukasz, potrząsając przed oczyma Marka rulonem. – To fotosy. Ale nie tylko Zofia. To grupowe ujęcia ze sceny.

– Pokaż! – ponaglał Marek.

– Cierpliwości – mruknął Łukasz.

I powoli rozwinął rulon, a potem delikatnie wyjął odbitkę i rozłożył ją na stole.

– Cały zespół żegnający publiczność w dniu premiery – powiedział, przyciskając rogi zdjęcia szklankami. – Są tu wszyscy. Zofia w środku, obok niej tenor i baryton. Oczywiście, wszyscy mają charakteryzację i kostiumy. Czy jednak nikogo tu nie rozpoznajesz? A pan, komisarzu, nie widzi znajomej twarzy?

Marek i Vandoosler pochylali się nad zdjęciem. Umalowane twarze były małe, ale wyraźne. To była dobra odbitka. Marek, który od pewnego czasu czuł, że drepcze, nie mogąc nadążyć za pełnym zapału Łukaszem, uznał teraz, że do niczego się nie nadaje. Mąciło mu się w głowie, nie mógł się skoncentrować. Patrzył na te białe twarze, ale żadna nie przypominała mu nikogo znajomego. Owszem, ten tu to Julian Moreaux, jeszcze bardzo młody i szczupły.

– Oczywiście – przyznał Łukasz. – Ale to dla nas nie nowina. Szukaj dalej.

Marek, potwornie zawstydzony, potrząsnął głową. Nie, nikogo nie rozpoznał. Vandoosler, także zasępiony, skrzywił się. Mimo to wskazał palcem jedną z twarzy.

– Ten – szepnął. – Ale nie potrafię skojarzyć twarzy z nazwiskiem.

Łukasz pokiwał głową.

– Dokładnie – powiedział. – To ten. Ale ja wiem, jak nazywa się ten człowiek.

Szybko rozejrzał się po sali, zerknął w stronę baru, a potem pochylił się, zbliżając twarz do twarzy Marka i Vandooslera.

– To Jerzy Gosselin, brat Julii – szepnął.

Vandoosler zacisnął pięści.

– Zapłać rachunek, święty Marku – powiedział tylko. – Natychmiast idziemy do domu. Powiedz świętemu Mateuszowi, żeby wrócił, kiedy tylko skończy pracę.

53
{"b":"94092","o":1}