– Na razie odradzałbym pani tę wizytę – powiedział Vandoosler.
Aleksandra zmarszczyła brwi i wymierzyła w niego palec.
– Czy jest aż tak źle? Zamierzają mnie oskarżyć? – zapytała szeptem, nie chcąc denerwować Cyryla.
– Powiedzmy, że Leguennec nie jest pani przychylny. Proszę się nie ruszać. Dom, szkoła, „beczka”, skwerek i kropka.
Aleksandra naburmuszyła się. Markowi przemknęło przez myśl, że nie lubi, kiedy ktoś jej rozkazuje. Przypomniał sobie jej dziadka. Była zdolna zrobić dokładnie to, czego Vandoosler radził jej nie robić, dla prostej przyjemności niepoddawania się czyjejś woli.
Julia podeszła, żeby sprzątnąć ze stolika. Marek podniósł się i cmoknął ją na dzień dobry w policzek. W paru słowach opowiedział jej o podróży do Dourdan. Zaczynał mieć dość papierzysk z roku 1978, ponieważ tylko komplikowały sprawę, niczego nie wyjaśniając. Aleksandra ubierała Cyryla, bo nadszedł już czas powrotu do przedszkola. Właśnie wtedy do „beczki” wpadł zadyszany Łukasz. Tak mocno trzasnął drzwiami, że aż podskoczyli. Zajął miejsce Aleksandry, chyba nawet nie zauważywszy, że ona wychodzi, i poprosił Mateusza o wielki kieliszek wina.
– Nie martw się – Marek szeptem uspokoił Julię. – To pierwsza wojna światowa tak go ogłupiła. Czasami mu to przechodzi, potem wraca i znowu przechodzi. Można się przyzwyczaić.
– Idiota – mruknął Łukasz, wciąż jeszcze ciężko dysząc.
Z tonu Łukasza Marek wywnioskował, że tym razem się myli. Tu nie chodziło o Wielką Wojnę. Na twarzy Łukasza nie malowało się szczęście, jakim promieniałby, gdyby odnalazł wojenne pamiętniki żołnierza-wieśniaka. Był wystraszony i spocony jak mysz. Miał przekrzywiony krawat, a na jego czole pojawiły się dwie czerwone plamy. Łukasz, nadal nie mogąc złapać tchu, zerknął na jedzących obiad klientów i na migi kazał Vandooslerowi i Markowi pochylić głowy jak najbliżej niego.
– Dziś rano – wyrzucił z siebie między dwoma wdechami – zadzwoniłem do Rene de Fremonville’a. Zmienił numer telefonu. Dlatego po prostu do niego pojechałem.
Łukasz wypił spory haust czerwonego wina i dopiero po chwili podjął opowieść.
– Zastałem jego żonę. R. de Fremonville to jego żona, Rachela, siedemdziesięcioletnia kobieta. Zapytałem, czy mógłbym pomówić z jej mężem. Strzeliłem potworną gafę. Dobrze, że siedzisz, Marku. Fremonville już od dawna spoczywa w grobie.
– Co z tego? – zapytał Marek.
– Stary, facet został zamordowany! Puf! Dwie kulki w łeb, pewnego wrześniowego wieczoru w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym roku. To nie wszystko – nie był wtedy sam, był ze swoim starym kumplem, Danielem Dompierre’em. On też dostał dwie kulki w łeb. Dwaj panowie krytycy zostali zastrzeleni.
– Cholera! – mruknął Marek.
– Za mało powiedziane, bo moje wojenne pamiętniki diabli wzięli – zawieruszyły się gdzieś podczas przeprowadzki pani de Fremonville, po śmierci Rene. Zresztą ta kobieta miała je w nosie. Nie ma pojęcia, gdzie mogły się podziać.
– A właśnie… czy ten żołnierz był ze wsi? – zapytał Marek.
Łukasz spojrzał na niego ze zdziwieniem.
– Obchodzi cię to w tej chwili?
– Nie. Ale udzieliło mi się twoje podniecenie.
– Wyobraź sobie, że tak! – odparł Łukasz, zapalając się. – Naprawdę był ze wsi! No i widzisz?! Czy to nie cud!? Gdyby tylko…
– Daruj sobie na razie te pamiętniki – Vandoosler przywołał go do porządku. – Mów dalej. Z pewnością przeprowadzono śledztwo?
– Oczywiście – potwierdził Łukasz. – Ale tego trudniej się było dowiedzieć. Rene de Fremonville zaopatrywał teatralny rynek Paryża w kokainę. Podobnie jak jego przyjaciel, Dompierre, tak przynajmniej sądzi pani Rachela. Policja natrafiła na sporą ilość tego towaru pod parkietem w domu Fremonville’a, gdzie obaj krytycy zostali zabici. W wyniku śledztwa ustalono, że do zabójstw doszło w wyniku porachunków między potężnymi dealerami. Sprawa była oczywista w przypadku Fremonville’a, jednak dowody obciążające Dompierre’a były wątpliwe. Policja znalazła u niego tylko parę torebek koki, ukrytych nad kominkiem.
Łukasz dopił wino i poprosił Mateusza, żeby napełnił mu kieliszek. Zamiast wina Mateusz podał mu jednak dużego sznycla.
– Jedz – powiedział.
Łukasz zerknął na nieustępliwą minę Mateusza i potulnie zabrał się do sznycla.
– Pani Rachela powiedziała mi, że syn Dompierre’a, Krzysztof, zdecydowanie odrzucał oskarżenia skierowane przeciwko jego ojcu. Matka i syn toczyli ciężkie boje z policją, to jednak niczego nie zmieniło. Podwójne morderstwo powiązano z handlem narkotykami. Morderca nigdy nie został pojmany.
Łukasz się uspokajał. Teraz oddychał już miarowo. Vandoosler przywdział skórę gliny – jego nos ruszył do ataku, oczy wcisnęły się głęboko pod brwi. Pastwił się nad kawałkami chleba, które Mateusz postawił przed nimi w koszyczku.
– Jakakolwiek była prawda – powiedział w końcu Marek, który usiłował błyskawicznie uporządkować myśli – ta sprawa nie ma nic wspólnego z naszą. Tamci dwaj zginęli ponad rok po premierze „Elektry”. W dodatku w grę wchodziły narkotyki. Przypuszczam, że gliniarze wiedzieli, co mówią.
– Nie udawaj głupca, Marku – zirytował się Łukasz. – Młody Krzysztof Dompierre w to nie uwierzył. Ślepa synowska miłość? Może tak. Ale po piętnastu latach, kiedy zamordowano Zofię, pojawił się tu, poszukując nowego tropu. Pamiętasz, co ci powiedział? Pamiętasz, jak mówił, że mieli tylko nic niewartą wiarę?
– Jeżeli mylił się przed piętnastu laty – upierał się Marek – mógł mylić się także przed trzema dniami.
– Tylko że właśnie teraz ktoś go zabił – wtrącił Vandoosler. – A nie zabija się kogoś, kto się myli. Zabija się tego, kto natrafił na właściwy trop.
Łukasz pokiwał głową, kawałkiem chleba zbierając resztki sosu z talerza. Marek głośno westchnął. Zauważył, że ostatnio myślał bardzo ociężale, i to go martwiło.
– Dompierre coś znalazł – podjął półgłosem Łukasz. – To oznacza, że przed piętnastu laty miał rację.
– Ale co znalazł?
– Odkrył, że na Zofię napadł jeden ze statystów. Jeżeli interesuje cię, co o tym myślę, to przypuszczam, że jego ojciec wiedział, kto to zrobił, i powiedział mu o tym. Być może otarł się o napastnika, kiedy ten wybiegał z garderoby, trzymając w ręce kominiarkę. Właśnie dlatego nazajutrz ten statysta nie przyszedł już do pracy. Bał się, że zostanie rozpoznany. Prawdopodobnie Krzysztof Dompierre wiedział tylko, że jego ojciec znał tego człowieka. I że Daniel Dompierre nie miał nic wspólnego z handlem kokainą, chociaż zajmował się tym Fremonville. Trzy torebki ukryte nad kominkiem to już chyba grubymi nićmi szyte, prawda, inspektorze? Syn powiedział o wszystkim policji. Ale stara teatralna anegdotka, sprzed ponad roku, nie zwróciła ich uwagi. Sprawa trafiła do brygady antynarkotykowej, a napaść na Zofię Simeonidis wydawała się nie mieć związku ze śmiercią krytyków. W końcu syn Dompierre’a musiał się z tym pogodzić i ustąpić. Kiedy jednak także Zofia zginęła z ręki zabójcy, podjął trop. Sprawa się nie zakończyła. Zawsze był przekonany, że ojca i Fremonville’a zamordowano nie przez kokainę, ale dlatego że przypadek ponownie skrzyżował drogi ich i niedoszłego gwałciciela. I że to on zastrzelił obu krytyków, aby nie mogli go wydać. Ta sprawa musiała być dla niego niezwykle ważna.
– Twoja wersja nie trzyma się kupy – powiedział Marek. – Dlaczego ten zbir nie miałby zastrzelić ich zaraz po napaści?
– Dlatego że najprawdopodobniej używa pseudonimu scenicznego. Jeżeli nazywałbyś się Robert Kiszka, to szybko zmieniłbyś nazwisko na choćby Konrada Delnera, albo jakiekolwiek inne, wpadające w ucho reżyserom, a nie rozśmieszające. A skoro facet ukrywał się za tym pseudonimem, sądził, że może spać spokojnie. Skąd ktoś miałby wiedzieć, że Konrad Delner to Robert Kiszka?
– Co z tego, do diabła!?
– Marku, jesteś dziś bardzo nerwowy. Wyobraź sobie jednak, że rok potem facet nadziewa się na Dompierre’a, ale tym razem pod prawdziwym nazwiskiem. Teraz nie ma już wyboru, zabija ich, Dompierre’a i jego przyjaciela, bo podejrzewa, że przyjaciel o wszystkim mu powiedział. Wie, że Fremonville jest dealerem, i to ułatwia mu zadanie. Podrzuca trzy dawki koki do domu Dompierre’a, a gliniarze łykają haczyk i sprawa trafia do narkotyków.
– Ale dlaczego ten twój Kiszka-Delner miałby po czternastu latach zabić Zofię, skoro nie rozpoznała go do tej pory?
Wyraźnie rozgorączkowany Łukasz sięgnął do torby, która stała na krześle obok niego.
– Nie ruszaj się, stary, nie ruszaj się.
Przez chwilę grzebał w masie papierzysk, a wreszcie wydobył zwój otoczony gumką. Vandoosler obserwował go z nieskrywanym podziwem. Przypadek pomógł Łukaszowi, ale i Łukasz doskonale potrafił wykorzystać przypadek.
– To – rzekł Łukasz – zupełnie wytrąciło mnie z równowagi. Panią Rachelę zresztą też. Szperanie we wspomnieniach bardzo ją wzruszyło. Nie wiedziała o śmierci Krzysztofa Dompierre’a, a domyślasz się, że ja jej o niczym nie wspomniałem. Siedliśmy do kawy, już koło dziesiątej, żeby dojść do siebie. Byłoby bardzo miło, tyle że ja ciągle myślałem o tych wojennych pamiętnikach. Ludzka sprawa, chyba mnie rozumiesz.
– Rozumiem – przytaknął Marek.
– Rachela de Fremonville naprawdę usiłowała sobie przypomnieć, co z nimi zrobiła, ale na darmo. Musiały gdzieś zginąć. Pijąc kawę, nagle krzyknęła. Wiesz, znasz te krótkie okrzyki, jak w starych filmach. Mają magiczną moc. Przypomniała sobie, że mąż, który był bardzo przywiązany do tych siedmiu kajetów, na wszelki wypadek kazał je sfotografować znajomemu z gazety. Bo papier w zeszytach był kiepskiej jakości, przerzedzał się i przypominał już koronkę. Powiedziała, że przy odrobinie szczęścia fotograf zachował negatywy albo odbitki zdjęć tych kajetów, bo zadał sobie sporo trudu, żeby je wykonać. Ponieważ dzienniki pisane były ołówkiem, niełatwo było je skopiować. Podała mi adres fotografa, na szczęście w Paryżu, więc natychmiast tam pobiegłem. Był w pracowni, właśnie robił odbitki. Facet ma dopiero około pięćdziesiątki i wciąż pracuje. A teraz trzymaj się, przyjacielu: zachował negatywy tych pamiętników i wywoła je dla mnie! Mówię serio!