Ulica Starka zaczyna się nad samą rzeką, przechodzi kilkadziesiąt metrów na północ od ratusza i biegnie ze dwa kilometry w kierunku północno-wschodnim. Ciągną się wzdłuż niej ponure, dwupiętrowe kamienice, w znacznym stopniu zrujnowane; pełno tam podrzędnych sklepików, barów i rozmaitych spelunek. Większość budynków przerobiono na wielorodzinne domy komunalne. Tylko nieliczne pomieszczenia są tam klimatyzowane, a ponieważ w mieszkaniach panuje ścisk, podczas upałów mieszkańcy gromadzą się na ulicy i w bramach, szukając odrobiny cienia. Lecz o dziesiątej trzydzieści przed południem ulica sprawiała wrażenie wyludnionej.
Za pierwszym razem minęłam salę gimnastyczną. Dopiero później, gdy sprawdziłam adres na kartce wyrwanej z mojej książki telefonicznej, zawróciłam i jadąc wolniej, wypatrywałam numerów kamienic, wpadł mi w oko czarny napis na szybie w drzwiach, informujący, że znajduje się tu Miejska Sala Treningowa. Budynek nie wyróżniał się niczym szczególnym, ale bywalcom z pewnością nie był potrzebny żaden szyld. Nie miałam zresztą złudzeń, że przychodzą tu starsze panie w ramach kuracji odchudzającej. Musiałam jednak przejechać jeszcze kilkadziesiąt metrów, zanim znalazłam wolne miejsce do zaparkowania.
Zamknęłam samochód na klucz, zarzuciłam torebkę na ramię i ruszyłam chodnikiem. Nie dość, że moje spotkanie z panią Morelli nie przyniosło żadnego rezultatu, to jeszcze teraz musiałam się męczyć w lnianej garsonce i butach na obcasach. Czułam się głupio w tym otoczeniu, ale z drugiej strony zaczynała mnie bawić moja rola. Myślałam już, że chyba nie ma nic piękniejszego od brzęku kajdanek zatrzaskiwanych na rękach jakiegoś złodziejaszka, który postanowiłby mnie tutaj napaść.
Sala gimnastyczna zajmowała środkową część budynku, sąsiadowała z nią stacja naprawy samochodów „A amp; K”. Szerokie wrota garażu były uchylone i kiedy znalazłam się na wprost nich, usłyszałam dobiegające ze środka ciche pojękiwania i niedwuznaczne szelesty. W jednej chwili przez głowę przemknęły mi setki różnych myśli, dała o sobie znać cała spuścizna wychowania w New Jersey. Chyba powinnam jakoś zareagować, doszłam jednak do wniosku, że dyskrecja jest najcenniejszą zaletą. Toteż zacisnęłam mocniej wargi i szybko poszłam dalej.
W brudnym oknie na drugim piętrze budynku po drugiej stronie ulicy mignęła jakaś mroczna sylwetka, ten ruch przyciągnął moją uwagę. Ktoś mnie obserwował. Nic dziwnego, pomyślałam. Dwukrotnie przejechałam pustą ulicą, a dziś z samego rana urwał mi się tłumik, więc ryk silnika novej musiał wstrząsnąć wszystkimi szybami w oknach. Miałam najlepszy przykład, jak może wyglądać „kamuflaż” w tego rodzaju działalności.
Drzwi sali gimnastycznej zaprowadziły mnie do niewielkiego holu ze schodami wiodącymi na piętro. Ściany miały kiedyś biurowy, szarozielony kolor, teraz niemal całkowicie ginący pod wymalowanymi farbą z aerozolu napisami oraz smugami dwudziestoletniego brudu. Panował tu nieprzyjemny zaduch, odór uryny bijący z piwnic mieszał się z docierającym z góry smrodem potu wyciskanego z nie domytych męskich ciał. Na piętrze otwierała się rozległa przestrzeń, ale i tu panował podobny brud i smród.
Na matach w przeciwległym końcu sali paru osiłków ćwiczyło elementy walki wręcz. Stojący pośrodku bokserski ring był pusty. Przyszło mi do głowy, że o tej porze tutejsi bywalcy są zajęci rabowaniem sklepów bądź kradzieżą samochodów. Nie zdążyłam jednak skonkretyzować swoich podejrzeń, gdyż nagle wszelki ruch na sali ustał. Jeśli na ulicy czułam się nieswojo, to teraz doznałam wrażenia, którego nie sposób opisać. Spodziewałam się ujrzeć mistrza sportowego, otoczonego aurą profesjonalizmu, tymczasem zastałam gromadę ciemnych typków, gapiących się na mnie podejrzliwie, z wyraźną wrogością. Byłam zwykłą ignorantką z ulicy, w dodatku białą, która ośmieliła się zakłócić rytm treningu czarnoskórych sportowców. Gdyby martwa cisza, jaka nagle zapadła, była nieco bardziej namacalna, pewnie odwróciłabym się na pięcie i pognała z powrotem po schodach, jak po spotkaniu z przerażającym upiorem.
Uśmiechnęłam się szeroko (bardziej po to, żeby nie zemdleć w progu sali, niż z chęci oczarowania tych facetów) i poprawiając torebkę na ramieniu, powiedziałam głośno:
– Szukam Benito Ramireza.
Z ławki pod ścianą uniosła się istna góra mięśni.
– To ja.
Musiał mieć ponad 190 centymetrów wzrostu. Odznaczał się miękkim, jedwabistym głosem i pełnymi wargami, po których zdawał się błądzić rozmarzony uśmiech. Ten kontrast byłby nawet komiczny, gdyby nie lodowate, wyrachowane spojrzenie jego oczu.
Ruszyłam w tamtą stronę i śmiało wyciągnęłam rękę.
– Stephanie Plum.
– Benito Ramirez.
Dotyk jego dłoni także był miękki, delikatny, bardziej przypominał pieszczotę niż uścisk na powitanie. Ciarki przeszły mi po plecach. Spoglądałam w półprzymknięte, niemal bezdenne oczy, zastanawiając się nad pobudkami bokserów. Do tej pory uważałam ten sport za wyładowanie agresji, lecz sądziłam, że zawodnicy dążą przede wszystkim do zwycięstwa, które nie musi się przecież wiązać ze zmaltretowaniem przeciwnika. Ale błyski w oczach Ramireza podpowiadały mi, że ten człowiek byłby gotów zabić. W matowoczarnych źrenicach czaiło się coś, co upodobniało je do czarnych dziur, w których wszystko znika i nic nie może się wydostać, jakby to było siedlisko samego diabła. I do tego tajemniczy uśmiech – połączenie ironii z pogardą, całkowite zaprzeczenie złudnej uprzejmości, niemalże dowód chorobliwej nienawiści do wszystkiego. Wrażenie było tak niezwykłe, że przyszło mi do głowy, iż jest to jedynie wystudiowana poza służąca odstraszaniu przeciwników w ringu. W każdym razie i mnie obleciał strach. Chciałam uwolnić swą dłoń z jego uścisku, lecz Ramirez silniej zacisnął palce.
– No więc, Stephanie Plum – rzekł tym swoim jedwabistym głosem – czym mogę pani służyć?
Pracując dla E.E. Martina nauczyłam się odpowiednio traktować podobnych ludzi, trzymać nerwy na wodzy i zachowując pozory uprzejmości, rzeczowo załatwiać sprawy. Zależało mi na tym, aby moja mina i ton głosu przekonały Ramireza, że nie jestem do niego wrogo nastawiona. Musiałam też dobrać właściwe słowa.
– Jeżeli puści pan moją rękę, będę mogła dać panu wizytówkę – powiedziałam.
Uśmiech ani na chwilę nie zniknął z jego warg, choć teraz wydał mi się bardziej wyrazem rozbawienia i zaciekawienia niż pogardy. Sięgnęłam do torebki po wizytówkę i wręczyłam mu ją.
– „Prywatny agent dochodzeniowy” – odczytał na głos i uśmiechnął się szerzej. – To strasznie poważny tytuł dla takiej małej dziewczynki.
Już od dawna nie uważałam siebie za małą dziewczynkę, ale przy nim można się było tak poczuć. Mam 170 centymetrów wzrostu i budowę ciała odziedziczoną po Mazurach, rodzinie węgierskich rolników. Pewnie doskonale bym się nadawała do pracy na polach papryki, prowadzenia pługa za koniem i rodzenia co roku dzieci z takim wysiłkiem, jak kura znosząca jajka. W dodatku odznaczam się skłonnościami do tycia, toteż co jakiś czas muszę sobie narzucać dietę, lecz i tak nie udaje mi się zbić wagi poniżej 60 kilogramów. Może nie jestem potężnie zbudowana, lecz na pewno daleko mi do małej dziewczynki.
– Szukam Josepha Morelliego. Nie widział go pan?
Ramirez pokręcił głową.
– Nie znam Morelliego. Wiem tylko tyle, że zastrzelił Ziggy’ego. – Obejrzał się na kolegów. – Czy któryś z was widział ostatnio Morelliego?
Żaden nie odpowiedział.
– Podobno tamtego dnia w mieszkaniu znajdował się jakiś mężczyzna, który był świadkiem zabójstwa i który później zniknął. Nie podejrzewa pan, kto to mógł być?
Znów odpowiedziała mi cisza.
– A co z Carmen Sanchez? – nie dawałam za wygraną. – Zna ją pan? Czy Ziggy kiedykolwiek opowiadał panu o niej?
– Zadajesz strasznie dużo pytań – odparł Ramirez.
Staliśmy naprzeciwko dużego okna we frontowej ścianie sali. Kierowana jakimś instynktem spojrzałam na budynek po drugiej stronie ulicy. Po raz drugi dostrzegłam ciemną sylwetkę w tym samym oknie na drugim piętrze. To musi być mężczyzna, pomyślałam. Nie mogłam tylko stwierdzić, czy jest biały, czy ciemnoskóry. Ale to miało najmniejsze znaczenie.
Ramirez delikatnie pociągnął mnie za rękaw żakietu.
– Napijesz się coca-coli? Mamy tu automat z napojami. Mogę ci też zafundować lemoniadę.
– Dziękuję, ale zostało mi jeszcze sporo spraw do załatwienia, trochę się spieszę. Gdyby pan spotkał Morelliego, proszę dać mi znać.
– Większość takich małych dziewczynek ogarnia strach, kiedy mistrz bokserski chce je zaprosić na lemoniadę.
Ale ja się do nich nie zaliczam, pomyślałam. Dla mnie temu mistrzowi bokserskiemu po prostu brakuje paru klepek. Takiej dziewczynce, jak ja, zwyczajnie nie odpowiada atmosfera panująca na sali gimnastycznej.
– Z przyjemnością napiłabym się z panem lemoniady – odparłam – ale umówiłam się już na wcześniejszy lunch.
Jasne, z paczką suszonych fig.
– To nie jest najlepszy pomysł, żeby biegać po tej okolicy i zadawać pytania. Więc może lepiej posiedzisz ze mną i odprężysz się trochę. Randka ci nie ucieknie.
Niespokojnie przestąpiłam z nogi na nogę, próbując zachować fason.
– Mówiąc szczerze, to spotkanie w interesach. Jestem umówiona z sierżantem Gazarrą.
– A w to już nie uwierzę – powiedział Ramirez. Jego uśmiech stał się mniej przyjazny, a w jedwabistym głosie zabrzmiały ostre tony. – Chyba od początku mnie okłamujesz w sprawie tego wcześniejszego lunchu.
Strach ścisnął mnie za serce, z wielkim trudem przychodziło mi panować nad sobą. Ramirez bawił się ze rnną w kotka i myszkę, odgrywał przedstawienie ku uciesze swoich kumpli. Zapewne nie spodobało mu się to, że odrzuciłam jego propozycję, postanowił więc ratować swój honor.
Ostentacyjnie spojrzałam na zegarek.
– Przykro mi, że pan odbiera to w ten sposób, ale naprawdę mam się spotkać z Gazarrą za dziesięć minut. Na pewno będzie wściekły, gdy się spóźnię.
Zrobiłam krok do tyłu, ale Ramirez błyskawicznie chwycił mnie za kark. Zacisnął palce z taką siłą, że mimowolnie skrzywiłam się z bólu.
– Nie puszczę cię teraz, Stephanie Plum – szepnął groźnie. – Mistrz jeszcze z tobą nie skończył.