Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział 13

Wkroczyłam do sklepu mięsnego i stanęłam przy długiej ladzie, na której piętrzyły się stosy kotletów i racji pieczeniowych, a w miskach stały różne rodzaje mięsa mielonego. Sal uśmiechnął się do mnie przyjaźnie. – Czym mogę służyć?

– Byłam po przeciwnej stronie, u Kuntza, kupowałam mikser… – uniosłam do góry zapakowane pudło -…i właśnie pomyślałam sobie, że skoro już tu jestem, mogłabym sobie coś kupić na kolację.

– Na co ma pani ochotę? Na parówki? Świeżą rybę? A może kawałek kurczaka?

– Niech będzie ryba.

– Mam świeżutkie flądry, przywieziono je dziś rano z wybrzeża New Jersey.

Ciekawe, czy nie świecą w ciemnościach? – pomyślałam.

– Doskonale. Poproszę porcję na dwie osoby.

Na zapleczu z hukiem otworzyły się drzwi, do środka wdarł się głośny warkot silnika. Po chwili drzwi zamknięto i znowu zapadła cisza.

W korytarzu obok chłodni pojawił się mężczyzna, na widok którego serce podskoczyło mi do gardła. Facet miał nie tylko złamany nos, ale całą twarz dziwnie spłaszczoną… jakby naprawdę otrzymał silny cios ciężką patelnią. Nie miałam żadnej pewności, gdyż tylko Morelli mógł go zidentyfikować, nabrałam jednak podejrzeń, że jest to poszukiwany przez nas tajemniczy świadek.

W pierwszym odruchu chciałam podskoczyć z radości i wydać z siebie triumfalny okrzyk, zaraz jednak przyszło otrzeźwienie, że raczej powinnam obrócić się na pięcie i czmychać stamtąd czym prędzej, dopóki jeszcze nie zawisłam na haku między mrożonymi świńskimi zadkami.

– Przywiozłem zamówiony towar – odezwał się nieznajomy do Sala. – Mam go wstawić do chłodni?

– Tak. I zabierz te dwie skrzynki, które stoją za drzwiami. Jedna z nich jest pełna, będziesz musiał wziąć wózek.

Sal wrócił szybko do ważenia filetów z flądry.

– Jak pani zamierza przyrządzić te ryby? – spytał. – Można je usmażyć na patelni, upiec w brytfance czy nawet udusić. Mnie najbardziej smakują obsmażone w mące na maśle. Palce lizać.

Po chwili znowu rozległ się trzask zamykanych drzwi na zapleczu.

– Kto to był? – zapytałam.

– Louis, kierowca hurtownika z Philly. Dostarcza mi świeże mięso.

– A jaki towar zabiera z chłodni?

– Ochłapy. Sprzedaję je za grosze hodowcom psów.

Zagryzłam wargi, powstrzymując chęć jak najszybszego opuszczenia sklepu. Byłam już przekonana, że odnalazłam tajemniczego świadka. Niemal wszystkie mięśnie mi dygotały z podniecenia, kiedy z powrotem siadałam za kierownicą novej. Ogarnęło mnie przemożne poczucie ulgi. Byłam bezpieczna! Co więcej, zyskałam perspektywę uregulowania wszystkich moich długów. Udało mi się! Teraz, kiedy odnalazłam poszukiwanego faceta, mogłam zapomnieć o strachu. Wystarczyło odstawić Morelliego do aresztu i zapomnieć o sprawie zabójstwa Ziggy’ego Kuleszy. Mogłam zejść ze sceny, wymazać swoje nazwisko z listy obiektów zainteresowania maniaka podkładającego bomby!… Zostawał tylko problem Ramireza. Miałamjednak nadzieję, że zdołam go skutecznie usunąć ze swojej drogi na bardzo, bardzo długo.

Przypomniałam sobie, iż staruszek mieszkający naprzeciwko bloku Carmen zeznał, że tamtego wieczoru zakłócił mu spokój warkot wielkiej ciężarówki chłodni. Byłam gotowa przyjmować zakłady, że chodziło o ten sam wóz, który dziś dostarczył mięso do sklepu Sala. Nie mogłam jeszcze tego stwierdzić z całą pewnością, dobrze by było po raz drugi obejrzeć dokładnie alejkę dojazdową na tyłach budynku. Podejrzewałam jednak, że jeśli Louis zaparkował dostatecznie blisko ściany domu, mógł bez trudu zeskoczyć z okien pierwszego piętra na dach ciężarówki. Później wystarczyło tylko ukryć zwłoki Carmen w chłodni i spokojnie odjechać.

Nie wiedziałam jeszcze, co z tym wszystkim miał wspólnego Sal. Być może o niczym nie wiedział, tylko nieświadomie wyrządzał przysługi Kuleszy oraz Louisowi, którzy wykonywali rozkazy Ramireza i usuwali ślady jego bestialstwa.

Zza kierownicy samochodu miałam doskonały widok na witryny sklepu mięsnego. Wsunęłam kluczyk do stacyjki i ostrożnie popatrzyłam w tamtym kierunku. Dostrzegłam, że Sal i Louis rozmawiają żywiołowo. Louis wydawał się spokojny, za to Sal gestykulował szeroko, jakby krzyczał na tamtego. Postanowiłam więc zaczekać jeszcze chwilę. Wkrótce Sal odwrócił się plecami do kolegi i podniósł słuchawkę telefonu. Nawet z tej odległości mogłam dostrzec, że wykrzykuje coś z wyraźną wściekłością. Wreszcie cisnął słuchawkę na widełki i obaj mężczyźni poszli na zaplecze sklepu. Po paru sekundach ujrzałam ich na rampie dostawczej, niosących duży blaszany pojemnik na mięso. Ustawili go przy drzwiach zaparkowanej tyłem do sklepu ciężarówki, po czym Louis szybko wrócił do środka. Chwilę później zjawił się z powrotem, dźwigał na ramieniu jakiś duży pakunek, przypominający wielki zmrożony udziec wołowy. Obaj mężczyźni umieścili go w pojemniku i wstawili do chłodni, po czym Sal wyniósł z zaplecza drugi identyczny pojemnik. Louis rozejrzał się uważnie po rampie, zerknął też w głąb pomieszczeń sklepu. Serce podeszło mi do gardła, odniosłam bowiem wrażenie, iż dostrzegł mnie obserwującą ich zza szyby samochodu. Kiedy energicznym krokiem ruszył z powrotem do sklepu, pospiesznie zacisnęłam palce na pojemniku z gazem obezwładniającym. Lecz tamten jedynie przekręcił klucz w zamku drzwi wejściowych i powiesił na nich tabliczkę z napisem: „Zamknięte”.

Tego się nie spodziewałam. Co oni knują? – zachodziłam w głowę. Sala nigdzie nie widziałam, sklep został zamknięty, a przecież był to dzień powszedni. Kilka sekund później zgasło światło i Louis ponownie wyszedł na rampę. Gdzieś w głębi mej duszy zrodziło się najgorsze przeczucie, stopniowo podsycające przerażenie, a ów strach nakazał mi śledzić zagadkowego typka.

Uruchomiłam silnik i podjechałam do najbliższego skrzyżowania. Wkrótce na ulicę wyjechała także wielka biała ciężarówka chłodnia z numerami rejestracyjnymi ze stanu Pensylwania. Szybko włączyła się do ruchu i pokonała kilkaset metrów, następnie skręciła w aleję Chambersa. Z olbrzymią przyjemnością przekazałabym śledzenie furgonu Morelliemu, ale nie miałam jak się z nim skontaktować. Prawdopodobnie przebywał w północnej części miasta, w okolicach ulicy Starka, my zaś podążaliśmy na południe. Jeśli nawet Joe miał aparat telefoniczny w furgonetce, to nie znałam jego numeru, poza tym i tak nie miałabym skąd zadzwonić, chyba że nastąpiłaby jakaś przerwa w podróży.

Dotarliśmy do Whitehorse, gdzie ciężarówka skręciła w szosę numer 206. Ruch panował tu umiarkowany, mogłam więc dość łatwo zachowywać tę samą prędkość, trzymając się kilkadziesiąt metrów za chłodnią. Ale tuż za skrzyżowaniem z drogą numer 70 czerwona lampka na desce rozdzielczej zamigotała kilkakrotnie i rozjarzyła się na dobre. Zaklęłam pod nosem. Zjechałam na pobliski parking, w rekordowym tempie wlałam do miski dwie butelki oleju, z hukiem zatrzasnęłam maskę i pojechałam dalej.

Rozpędziłam nova do stu czterdziestu kilometrów na godzinę, starając się nie zwracać uwagi na coraz głośniejsze wycie silnika oraz zdumione spojrzenia kierowców w pojazdach, które wyprzedzałam. Zaledwie po paru minutach zdołałam dogonić ciężarówkę. Louis chyba zanadto się nie spieszył, gdyż utrzymywał stałą prędkość, tylko dziesięć kilometrów na godzinę powyżej dopuszczalnego limitu. Odetchnęłam z ulgą i zajęłam z powrotem dogodne miejsce na pasie za nim. Modliłam się, żeby nie jechał gdzieś daleko, gdyż na tylnym siedzeniu zostało mi jedynie półtorej butelki oleju. W Hammonton Louis skręcił w boczną drogę prowadzącą na wschód. Tutaj było znacznie mniej pojazdów, toteż musiałam sporo zwiększyć dzielący nas dystans. Jechaliśmy pośród niewysokich wzgórz, na których ciągnęły się pola uprawne porozdzielane wąskimi pasami lasów. Pokonawszy jakieś dwadzieścia kilometrów, Louis skręcił w wąską, wysypaną żwirem alejkę, wiodącą ku zardzewiałemu barakowi z falistej blachy, przypominającemu stary wojskowy magazyn. Na jego frontowej ścianie ciągnął się złuszczony napis informujący, że jest to „Chłodnia Przystani Rybackiej Pachetco Met”. W dali, za barakiem, dostrzegłam dwa drewniane pomosty z kołyszącymi się przy nich łodziami oraz przestrzeń otwartego oceanu. Słońce skrzyło się na grzbietach niewysokich fal.

Minęłam zabudowania i pokonawszy jeszcze kilometr, zawróciłam, ponieważ droga kończyła się ślepo nad szerokim rozlewiskiem rzeki Mullico. Wracając przejechałam znacznie wolniej wzdłuż przystani. Ciężarówka stała zaparkowana przy szerokiej rampie, prowadzącej bezpośrednio do wylotu najbliższego pomostu. Louis i Sal siedzieli na tylnym zderzaku chłodni, jak gdyby na kogoś czekali. Oprócz nich w sąsiedztwie magazynu nie zauważyłam żywej duszy. Mimo że był środek lata, ta niewielka przystań rybacka ożywała prawdopodobnie tylko w czasie weekendów.

Przypomniałam sobie, że kilka kilometrów wcześniej mijaliśmy małą stację benzynową, i doszłam do wniosku, iż będzie to najlepszy punkt obserwacyjny. Gdyby któryś z mężczyzn wracał z przystani do miasta, musiałby przejeżdżać obok niej. Poza tym na stacji benzynowej z pewnością był automat telefoniczny, mogłam więc podjąć próbę skontaktowania się z Morellim.

Stacja musiała sobie liczyć sporo lat. Tworzyły ją przedpotopowe dystrybutory zamontowane na betonowych postumentach. Koślawa tablica umieszczona nad pierwszym z nich reklamowała żywą przynętę na ryby i tanie paliwo. Za brukowanym placykiem stała obszerna buda zbita z desek, w której dziury łatano sprasowanymi blaszanymi kanistrami oraz najróżniejszymi kawałkami pilśni. Na szczęście tuż przy wejściu do tej ruiny wisiał na ścianie automat telefoniczny.

Zaparkowałam na tyłach rudery, ustawiając nova w taki sposób, że była prawie niewidoczna z drogi, po czym przeszłam na stację, ciesząc się z możliwości rozprostowania nóg. Zadzwoniłam pod swój numer telefonu, gdyż nic innego nie przychodziło mi do głowy. Po pierwszym sygnale rozległ się trzask uruchamianej automatycznej sekretarki i usłyszałam własną, nagraną na kasecie zapowiedź.

– Jesteś tam? – zapytałam głośno.

Nikt nie odebrał. Po krótkim namyśle przedyktowałam ciąg cyfr wybitych na obudowie automatu i dodałam, że gdyby ktokolwiek chciał się ze mną skontaktować, przez pewien czas będę czekała pod tym numerem.

53
{"b":"93910","o":1}