W barze Fiorellego kupiłam sobie puszkę lemoniady i popijałam ją, wracając powoli do samochodu. Usiadłam za kierownicą, odpięłam dwa górne guziki czerwonej jedwabnej bluzki i pospiesznie ściągnęłam rajstopy, bo zrobiło się naprawdę gorąco. Następnie otworzyłam teczkę. Na wierzchu leżały dwa zdjęcia – pierwsze chyba z rodzinnego albumu, przedstawiające Morelliego w brunatnej skórzanej kurtce i dżinsach, drugie zapewne z akt policyjnych, gdyż Joe był na nim w białej koszuli i krawacie. Niewiele się zmienił, może trochę wyszczuplał. Twarz zrobiła mu się bardziej pociągła, o lekko wystających kościach policzkowych. Pojawiła się też nowa blizna, przecinająca na ukos prawą brew – zapewne to z jej powodu na obu fotografiach miał lekko przymknięte prawe oko. Robiło to niezbyt przyjemne wrażenie, Morelli nabierał groźnego wyglądu.
Uzmysłowiłam sobie, że ten facet wykorzystał moją naiwność aż dwukrotnie. Po zajściu na posadzce cukierni ani razu nie zadzwonił, nie przysłał mi kartki, nie powiedział nawet jednego słowa. A najgorsze było to, że wówczas bardzo pragnęłam, żeby zadzwonił. Mary Lou Molnar miała całkowitą rację co do natury Josepha Morelliego: jak mnie już zdobył, to koniec.
Teraz to nie ma żadnego znaczenia, powtarzałam w duchu. W ciągu minionych jedenastu lat widziałam Joego trzy, może cztery razy, zawsze z daleka. Morelli cokolwiek dla mnie znaczył jedynie w przeszłości, musiałam rozdzielić młodzieńcze uczucia od rzeczywistości. Miałam konkretne zadanie do wykonania, proste i oczywiste. Nie wyszłam z domu po to, aby rozdrapywać stare rany. Odszukanie Morelliego nie mogło mieć nic wspólnego z odwetem, miało służyć jedynie uzyskaniu godziwego honorarium. Tylko tyle, nic więcej. Ale mimo to ciągle coś mnie ściskało za gardło.
Zgodnie z danymi personalnymi komendy policji, Morelli zajmował mieszkanie w jednym z nowych bloków niedaleko wylotu autostrady Route 1. Chyba stamtąd należało zacząć poszukiwania. Wcale się nie łudziłam, że go zastanę w domu, mogłam jednak popytać sąsiadów i sprawdzić, czy wyjął listy ze skrzynki.
Odłożyłam teczkę na drugie siedzenie, z niechęcią wsunęłam z powrotem stopy w pantofle i przekręciłam kluczyk w stacyjce, ale nic się nie zadziało. Z wściekłością huknęłam pięścią w kolumnę kierownicy i aż jęknęłam z zaskoczenia, kiedy to pomogło.
Dziesięć minut później wjechałam na parking pod domem, w którym mieszkał Joe. Wszystkie budynki osiedla były identyczne, jak spod sztancy: jednopiętrowe, z czerwonej cegły. W każdym znajdowały się po dwie klatki schodowe, które prowadziły na galerie, a więc z każdej wchodziło się do ośmiu mieszkań: czterech na parterze i czterech na piętrze. Wyłączyłam silnik i zaczęłam w myślach przypisywać lokalom numery. Wyszło mi na to, że Morelli mieszka na parterze, od tyłu budynku.
Jeszcze przez chwilę siedziałam za kierownicą, gdyż nagle poczułam się strasznie głupio. A jeśli mimo wszystko Joe był w domu? Jak powinnam się zachować w takiej sytuacji? Zagrozić, że poskarżę się jego matce, jeśli nie pójdzie ze mną grzecznie? Faceta oskarżano o morderstwo. Musiał mieć sporo na sumieniu. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że zrobi mi jakąś krzywdę, niemniej czułam wokół siebie atmosferę śmiertelnego zagrożenia. Wmawiałam sobie, że przecież do tej pory żadne trudności nie zniechęcały mnie do wcielenia w życie swoich postanowień… czego przykładem mogło być małżeństwo z Dickiem Orrem, tym końskim zadkiem. Na to wspomnienie skrzywiłam się boleśnie. Teraz za żadne skarby nie potrafiłam zrozumieć, jak mogłam wyjść za faceta o imieniu Dickie.
Dobra, dość tego rozpamiętywania, postanowiłam. Trzeba się zająć Morellim. Zajrzeć do skrzynki na listy, sprawdzić mieszkanie. Jeśli będę miała szczęście (a może raczej pecha, w zależności, jak na to patrzeć) i Joe otworzy mi drzwi, wymyślę naprędce jakieś kłamstwo i ucieknę stamtąd. A potem zadzwonię na policję i zostawię gliniarzom całą brudną robotę.
Pomaszerowałam asfaltowym chodnikiem i obejrzałam uważnie skrzynkę na listy przymocowaną do ściany obok wejścia na klatkę. We wszystkich przegródkach znajdowały się jakieś koperty, ale w części Morelliego leżało ich więcej niż gdzie indziej. Tym śmielej wkroczyłam na galerię i zapukałam do drzwi jego mieszkania. Nikt nie odpowiedział. Poczułam się zaskoczona. Zapukałam jeszcze raz, głośniej, ale wciąż nie było odpowiedzi. Przeszłam więc na tyły budynku i przeliczyłam okna: cztery pierwsze należały do sąsiada Joego, cztery następne wychodziły z jego lokalu. We wszystkich rolety były opuszczone. Podkradłam się bliżej i zachowując ostrożność, spróbowałam zajrzeć do środka między krawędzią rolety a framugą okna. Przyszło mi do głowy, że gdyby w tej chwili ktoś wyjrzał z mieszkania na zewnątrz, pewnie bym narobiła w majtki ze strachu. Na szczęście nikt nie wyjrzał, ale ku mojej rozpaczy nie zdołałam też niczego dojrzeć. Wróciłam na galerię i zaczęłam kolejno pukać do pozostałych mieszkań na parterze. W dwóch sąsiednich także nikt nie odpowiadał, tylko pierwsze drzwi od wejścia do klatki otworzyła jakaś starsza kobieta. Szybko się dowiedziałam, że mieszka tu od sześciu lat, lecz dotąd nawet nie widziała Morelliego. Utknęłam w martwym punkcie.
Wróciłam do samochodu i usiadłam za kierownicą, zachodząc w głowę, co powinnam teraz zrobić. Między domami osiedla nie było żywej duszy – znikąd nie dolatywał dźwięk włączonego telewizora, ani jedno dziecko nie bawiło się na podwórku, nawet psy nie biegały po trawnikach. Pomyślałam, że skoro na pierwszy rzut oka nie widać na tym osiedlu cieplej, rodzinnej atmosfery, to zapewne mieszkańcy niewiele wiedzą o sobie nawzajem.
Niespodziewanie na parking wjechał sportowy wóz. Minął mnie szerokim łukiem i zatrzymał się na wprost wejścia do budynku. Kierowca siedział przez dłuższą chwilę w aucie, aż zaczęłam nabierać podejrzeń, że jest to ktoś, kto również zamierza czatować na Morelliego. Ale ponieważ nie miałam nic do roboty, postanowiłam cierpliwie czekać. Dopiero po pięciu minutach otworzyły się drzwi samochodu. Wysiadł jakiś mężczyzna i ruszył energicznym krokiem w stronę wejścia do budynku.
Kiedy pojawił się na galerii, otworzyłam szeroko oczy ze zdziwienia. Był to bowiem kuzyn Joego, „Krętacz” Morelli. Nie mogłam sobie przypomnieć jego imienia, pamiętałam tylko, że za czasów mego dzieciństwa wszyscy wołali na niego „Krętacz”. Mieszkał wówczas w śródmieściu, niedaleko szpitala imienia świętego Franciszka. Po całych dniach szwendał się razem z Joem. Z całej siły zacisnęłam kciuki, miałam bowiem nadzieję, że „Krętacz” przyjechał, aby się skontaktować z którymś z sąsiadów Joego. Zaraz jednak przyszło mi do głowy, że być może będzie chciał się zakraść przez okno do mieszkania kuzyna. Cieszyłam się już na myśl, że przyłapię go na próbie włamania, kiedy tamten bez obaw wyjął klucze z kieszeni, otworzył drzwi i zniknął w środku.
Czekałam w napięciu. „Krętacz” pojawił się z powrotem po dziesięciu minutach, niósł stylonową torbę podróżną. Pospiesznie wsiadł do samochodu i wyjechał na ulicę. Odczekałam chwilę, żeby nie wzbudzać jego podejrzeń, i ruszyłam za nim. Jechałam kilkadziesiąt metrów z tyłu. Serce waliło mi jak młotem i tak silnie zaciskałam dłonie na kierownicy, że aż kostki mi pobielały, gdyż odzyskałam nadzieję na zdobycie owych dziesięciu tysięcy dolarów.
Dotarłam za „Krętaczem” do ulicy State. Kiedy wprowadził wóz na podjazd, pojechałam dalej, skręciłam w następną przecznicę i zatrzymałam za rogiem. Kiedyś w tej okolicy mieszkali lepiej sytuowani obywatele, domy były obszerne, piętrowe, pooddzielane szerokimi trawnikami. Ale w latach sześćdziesiątych, w dobie forsowanej przez liberałów polityki szybkiego rozwoju taniego budownictwa komunalnego, wystarczyło, aby jeden z mieszkańców sprzedał dom rodzinie czarnoskórych, a ceny tutejszych posiadłości zaczęły gwałtownie spadać i najdalej po pięciu latach wszystkie posesje przy ulicy State zmieniły właścicieli. Budynki szybko popadły w ruinę, większość podzielono na kilka lokali. Teraz ogródki były zachwaszczone, a szyby w oknach zarośnięte brudem. Niemniej w ostatnich latach, ze względu na bliskość centrum miasta, podjęto wielką akcję doprowadzania całej tej dzielnicy do porządku.
„Krętacz” wyszedł z domu po kilku minutach. Nadal był sam, ale nie niósł już torby podróżnej. Przeczuwałam, że wpadłam na właściwy trop. Zaczęłam się zastanawiać, jakie są szansę na to, że Joe Morelli przebywa w tym domu i właśnie wyjmuje z torby swoje rzeczy. Nie miałam bowiem wątpliwości, że kuzyni nadal działają w zmowie. Roztrząsałam dwa wyjścia: mogłam albo już teraz zawiadomić policję, albo dalej śledzić „Krętacza”. Gdybym ściągnęła gliny, a Joego nie byłoby w tym domu, wyszłabym na idiotkę i przy następnej okazji zapewne nie mogłabym już liczyć na pomoc policji. Z drugiej strony nie miałam wielkiej ochoty bawić się w prywatnego detektywa. Nie była to robota dla mnie, człowieka z ulicy, który podstępem wymusił zlecenie od kuzyna.
Przez dłuższy czas obserwowałam dom, żywiąc nadzieję, że Joe wyjdzie choćby na przechadzkę, przez co ja nie musiałabym udawać spacerowiczki. Spoglądając na zegarek, odczuwałam coraz silniejszy głód. Do tej pory przecież opróżniłam jedynie butelkę piwa. Jeszcze raz obrzuciłam spojrzeniem duży dom. Gdyby mi się powiodło i zdołałabym wykonać to zadanie, nędzne drobniaki na dnie mojej portmonetki zastąpiłby gruby plik banknotów. To był odpowiedni motyw do działania.
Zaczerpnęłam głęboko powietrza, otworzyłam drzwi i ostrożnie wysiadłam z samochodu. Musisz to zrobić, nakazywałam sobie w myślach. Nic prostszego, nie ma co trząść portkami. Joego na pewno nie ma w tym domu.
Ruszyłam pewnym krokiem w stronę wejścia, bez przerwy mamrocząc do siebie pod nosem. Bez wahania wkroczyłam do holu. Rozmieszczone tuż za drzwiami skrzynki na listy wskazywały, że budynek podzielono na osiem mieszkań. Do wszystkich wchodziło się z odrapanej klatki schodowej. Skrzynki były oznaczone nalepkami z nazwiskiem lokatora, ale nie znalazłam wśród nich Morelliego. Poza tym przy skrzynce z numerem 201 nie było żadnego nazwiska.
Nie mając lepszego pomysłu, postanowiłam zapukać do drzwi owego tajemniczego mieszkania. Ruszyłam schodami, czując nagły przypływ adrenaliny do krwi. Zanim jeszcze stanęłam przed wejściem do lokalu na pierwszym piętrze, puls jak oszalały łomotał mi w skroniach. Wmawiałam sobie, że to zupełnie normalne w tych okolicznościach. Wzięłam parę głębszych oddechów i wykonując automatyczne ruchy, jak nakręcona, zapukałam do drzwi. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że to moja dłoń powędrowała ku górze i uderzyła kilkakrotnie.