Głowica rozdzielacza leżała dokładnie tam, gdzie ją zostawiłam: za żywopłotem azalii, pod samą ścianą budynku. Założyłam ją z powrotem i wyjechałam z parkingu, mając zamiar odwiedzić Hamilton. Kiedy jednak przejeżdżałam obok biura Vinniego, dostrzegłam wolne miejsce przy” krawężniku i zahamowałam pospiesznie. Ale udało mi się zaparkować jeepa w wąskiej przestrzeni dopiero przy trzeciej próbie.
Connie siedziała za swoim biurkiem. Trzymała lusterko na wysokości oczu i pieczołowicie zdrapywała grubą skorupę tuszu do rzęs. Uniosła głowę, kiedy weszłam do środka.
– Używałaś kiedykolwiek tego nowego świństwa przedłużającego rzęsy? – spytała. – Teraz wyglądam tak, jakbym sobie obkleiła powieki szczeciną ze szczurzych ogonów.
Machnęłam jej policyjnym zaświadczeniem przed nosem.
– Odstawiłam Clarence’a.
Connie dała mi porozumiewawczy znak, zaciskając pięść i podrywając łokieć ku górze.
– Oby tak dalej!
– Vinnie jest u siebie?
– Nie, musiał iść do dentysty. Pewnie po to, żeby naostrzyć sobie kły. – Wybrała ze stosu teczkę sprawy i wzięła ode mnie zaświadczenie. – Ale do tego szef nie jest nam potrzebny. Mogę ci od ręki wystawić czek.
Zrobiła notatkę na kartce i wraz z zaświadczeniem umieściła ją w teczce, po czym odłożyła dokumenty na skraj biurka. Następnie wyjęła z szuflady staromodną, oprawioną w skórę książeczkę bankową i szybko wypisała mi czek.
– Jak ci idzie z Morellim? – zapytała. – Trafiłaś już na jakiś trop?
– Niezupełnie. Ale wiem na pewno, że nie wyjechał z miasta.
– To twarda sztuka – mruknęła. – Spotkałam go jakieś pół roku temu, zanim jeszcze rozpętała się ta afera. Kupował na bazarze ćwierć kilo łagodnego wędzonego sera włoskiego. Siłą musiałam się powstrzymywać, żeby nie wbić zębów w jego pośladek.
– Jesteś aż tak drapieżna?
– Jeszcze bardziej. Faceci w jego typie budzą we mnie zwierzę.
– Nie zapominaj, że ciąży na nim oskarżenie o morderstwo.
Connie westchnęła ciężko.
– Strasznie dużo kobiet w Trenton zaleje się łzami, kiedy Morelli ostatecznie wyląduje w pudle.
Wolałam na ten temat nie dyskutować, w każdym razie nie mogłam siebie zaliczyć do tego grona. Po wydarzeniach ostatniej nocy wizja Joego wsadzonego za kratki w moim upokorzonym mściwym sercu wywoływała jedynie uczucie błogiej radości.
– Masz pełną książkę telefoniczną okręgu z adresami?
Connie ruchem głowy wskazała mi regał pod drugą ścianą.
– Leży tam. To te opasłe tomisko na trzeciej półce.
– Wiesz coś na temat „Krętacza” Morelliego?
– Tyle tylko, że się ożenił z Shirley Galio.
Okazało się, że jedyny Morelli w Hamilton mieszka przy Bergen Court pod numerem 617. Przeszłam do wielkiego planu miasta rozpiętego na ścianie za biurkiem Connie i sprawdziłam, gdzie znajduje się ta ulica. Przypominałam sobie mgliście, że cała tamta okolica jest zabudowana maleńkimi domkami jednorodzinnymi o salonach wielkości mojej łazienki.
– Widziałaś się ostatnio z Shirley? – spytała Connie. – Zrobiła się wielka jak słonica. Od matury przytyła ze trzydzieści kilogramów. Spotkałam ją kiedyś w saunie Margie Manusco. Musiała zestawić trzy składane krzesełka, żeby normalnie usiąść, i nosiła wypchaną torebkę wielkości worka żeglarskiego. Pewnie miała tam cały arsenał. Na wypadek, gdyby ktoś uznał ją za smakowity kąsek.
– Nie chce mi się wierzyć, że aż tak utyła. Pamiętam, że w szkole była jedną ze szczuplejszych.
– No cóż, niezbadane są wyroki boskie.
– Amen.
W miasteczku było rozpowszechnione dosyć szczególne podejście do kanonów wiary katolickiej. W każdym razie zwykliśmy wszystkie sprawy, które nie mieściły się w kategoriach naszego pojmowania, przekazywać w gestię Najwyższego, a On zjawiał się pospiesznie, by dopasować je do wymogów szarej rzeczywistości.
Connie wręczyła mi czek i wróciła do mozolnej pracy odrywania zaschniętego tuszu z rzęs lewej powieki.
– Mówię ci, jak teraz cholernie trudno jest zachować klasę – rzekła na pożegnanie.
Zakład obsługi pojazdów polecony mi przez „Leśnika” mieścił się w długim ciągu parterowych warsztatów stojących wzdłuż Route 1. Sześć betonowych baraków przypominających stare bunkry było niegdyś pomalowanych na żółto, ale czas i toksyczne wyziewy z autostrady odcisnęły swe piętno na ich kolorze. Prawdopodobnie projektant tego kompleksu wyobrażał go sobie w otoczeniu rozległych połaci wysokiej trawy i kwitnących krzewów, lecz cały teren między warsztatami a szosą przypominał półpustynię usłaną szarymi torbami papierowymi i plastikowymi kubeczkami, której monotonię urozmaicały jedynie jakieś pozbawione liści badyle. Do każdego z baraków wiódł oddzielny podjazd kończący się brukowanym placem parkingowym.
Powoli minęłam drukarnię „Capital” oraz walcownię „A. i J.”, po czym skręciłam przed warsztat naprawy samochodów „U Ala”. Do środka prowadziły trzy rozsuwane wrota, niczym w hangarze, lecz tylko jedne z nich były otwarte. Cały plac za barakiem zastawiono porozbijanymi, zardzewiałymi wrakami w różnym stadium demontażu, natomiast na wprost ostatnich drzwi garażu, na placyku ogrodzonym drucianą siatką zwieńczoną zwojami drutu kolczastego, stały zaparkowane nowe modele dużych luksusowych aut.
Przejechałam wzdłuż szeregu wraków i zatrzymałam jeepa obok nowiutkiej czarnej terenowej toyoty z napędem na cztery koła, wyposażonej w tak grube, baloniaste opony, jakby to był ciągnik rolniczy. Wcześniej podjechałam do banku i zrealizowałam czek, potrafiłam więc dokładnie określić, ile mogę przeznaczyć na urządzenie alarmowe. Nie miałam najmniejszego zamiaru wydawać na to choćby jednego centa więcej. Byłam zresztą przekonana, że za tę sumę niczego nie uda mi się załatwić, lecz mimo wszystko postanowiłam spróbować.
Zaledwie otworzyłam drzwi auta, dotkliwie poczułam żar stojącego suchego powietrza. Wysiadłam, oddychając płytko, żeby zaabsorbować jak najmniej metali ciężkich. W takiej bliskości autostrady słońce wydawało się zamazane, ciężkie od spalin powietrze rozmywało jego blask, zacierało wszelkie szczegóły krajobrazu. Z wnętrza warsztatu dobiegał głośny terkot pracującej sprężarki.
Podeszłam do drzwi garażu, ostrożnie lawirując między stosem brudnych gumowych węży i stertą zużytych filtrów oleju. W środku ujrzałam kilku mężczyzn w jaskrawopomarańczowych kombinezonach roboczych. Jeden z nich obejrzał się na mnie. Stał nad elektryczną piłą do metalu i właśnie poprawiał sobie na włosach fragment elastycznych damskich rajstop z poobcinanymi nogawkami, związanych w dwa sterczące ku górze węzełki. Zapewne oszczędzał w ten sposób czas na myciu włosów po zakończeniu pracy. Kiedy podszedł do mnie, powiedziałam, że szukam właściciela, Ala, on zaś odparł krótko, iż właśnie go znalazłam.
– Chciałam zainstalować w swoim samochodzie urządzenie alarmowe. „Leśnik” polecił mi pański zakład, podobno oferuje pan bardzo atrakcyjne ceny.
– A skąd pani zna „Leśnika”?
– Pracujemy razem.
– To w sumie daje bardzo duży zabezpieczony obszar.
Niezbyt rozumiałam, jak należy traktować tę uwagę, ale nie chciałam nawet prosić o wyjaśnienie.
– Jestem prywatnym agentem dochodzeniowym.
– I potrzebny alarm w samochodzie, gdyż działa pani w niezbyt przyjaznym otoczeniu?
– Mówiąc szczerze, zarekwirowałam ten wóz i mam podstawy przypuszczać, że właściciel będzie chciał go odzyskać.
Uśmiechnął się lekko.
– To jeszcze lepiej.
Podszedł szybko do regału w drugim końcu garażu i po chwili wrócił z urządzeniem w czarnej plastikowej obudowie, mającym w przybliżeniu rozmiary sześć na sześć centymetrów.
– To jedno z ostatnich osiągnięć w dziedzinie zabezpieczeń pojazdów – rzekł. – Czujnik reaguje na zmiany ciśnienia powietrza. Każda zmiana ciśnienia, spowodowana wybiciem szyby czy otwarciem drzwi auta, pobudza to maleństwo do takiego działania, od którego mogą popękać bębenki. – Obrócił aparat w moją stronę. – Ten przycisk uruchamia alarm, układ elektroniczny zaczyna działać po dwudziestu sekundach. W ten sposób będzie pani miała czas na zamknięcie drzwi samochodu. Taka sama zwłoka następuje po wykryciu zmiany ciśnienia powietrza, co umożliwia właścicielowi odłączenie automatu przed jego zadziałaniem.
– A jak się to wyłącza, jeśli już alarm został uruchomiony?
– Kluczem. – Wręczył mi maleńki, połyskujący srebrzyście kluczyk. – Oczywiście nie należy go zostawiać w samochodzie, bo wtedy złodziej mógłby łatwo odłączyć alarm.
– To urządzenie jest dużo mniejsze, niż się spodziewałam.
– Jest małe, ale bardzo skuteczne. A co najważniejsze, jest również tanie, gdyż nadzwyczaj łatwo się je instaluje. Wystarczy jedynie przymocować aparat pod deską rozdzielczą.
– Ile kosztuje?
– Sześćdziesiąt dolarów.
– To mi odpowiada.
Pospiesznie wyciągnął śrubokręt z tylnej kieszeni kombinezonu.
– Proszę mi tylko pokazać, gdzie mam je umocować.
– W czerwonym jeepie cherokee, który stoi obok tego czarnego monstrum. Proszę je przykręcić w jakimś mało widocznym miejscu. Wolałabym uniknąć wiercenia dziur w desce rozdzielczej.
Kilkanaście minut później jechałam już z powrotem w kierunku ulicy Starka i byłam bardzo z siebie zadowolona. Miałam urządzenie alarmowe, za które nie tylko zapłaciłam nadzwyczaj rozsądną cenę, ale które w dodatku mogłam bez większych kłopotów przenieść do innego samochodu, jaki zamierzałam sobie kupić, kiedy już zdobędę honorarium za odstawienie Morelliego do aresztu. Zatrzymałam się przed sklepem przy najbliższym skrzyżowaniu i kupiłam sobie na lunch duże opakowanie waniliowego jogurtu oraz kartonik soku pomarańczowego. Popijałam go i wracałam bez pośpiechu do miasta, nucąc pod nosem. Czułam się znakomicie w klimatyzowanym wnętrzu jeepa. Wyliczałam w myślach, że mam nie tylko urządzenie alarmowe i pojemnik gazu obezwładniającego, lecz także pyszny jogurt. Czego więcej mogłam potrzebować?
Zaparkowałam na wprost wejścia do sali gimnastycznej, dopiłam resztkę soku, wzięłam swoją torebkę oraz teczkę z dokumentami i fotografiami dotyczącymi sprawy Morelliego, włączyłam alarm, wysiadłam i zamknęłam wóz. Czułam się tak, jakbym machała czerwoną płachtą przed pyskiem rozwścieczonego byka. Chyba bardziej ostentacyjny byłby tylko wielki napis na przedniej szybie jeepa: „Proszę bardzo! Jak chcesz, to go sobie weź!”