Литмир - Электронная Библиотека

Na sali gimnastycznej zapadła przytłaczająca cisza. Nikt się nawet nie poruszył, nikt nie miał odwagi wystąpić w mojej obronie. Popatrzyłam na twarze zgromadzonych mężczyzn, lecz napotkałam jedynie puste, zaciekawione spojrzenia. Pomyślałam, że nie ma co liczyć na jakąkolwiek pomoc, i poczułam nagle pierwsze ukłucia panicznego strachu.

Zniżywszy głos do tego samego poziomu, co złowieszczy szept Ramireza, oznajmiłam:

– Przyszłam tu jako przedstawiciel wymiaru sprawiedliwości, mając nadzieję uzyskać informacje, które pomogą mi schwytać Josepha Morelliego. Nie dałam panu żadnych powodów do traktowania mnie w ten sposób. Wykonuję tylko swoje obowiązki służbowe i mam prawo oczekiwać respektu.

Ramirez przyciągnął mnie do siebie.

– Ale powinnaś też coś wiedzieć o naturze mistrza bokserskiego – syknął. – Po pierwsze nikt nie ma prawa mówić mistrzowi o respekcie. A po drugie powinnaś się domyślić, że mistrz zawsze zdobywa to, na czym mu zależy. – Potrząsnął mną lekko. – Czyżbyś nie wiedziała jeszcze, czego mistrz może od ciebie chcieć? Mistrz pragnie, żebyś była dla niego miła, laleczko. To ty powinnaś czuć przed nim respekt. – Ostentacyjnie zajrzał mi za dekolt. – Nie zaszkodzi też okazać trochę strachu. No co, boisz się mnie, suko?

Chyba każda kobieta o współczynniku IQ przekraczającym dwadzieścia musiałaby się bać Benito Ramireza.

Zachichotał tak, że włosy nieomal zjeżyły mi się na głowie.

– A więc jednak się boisz! – szepnął głośno. – Czuję to. Z daleka bije od ciebie strach. Jeszcze trochę i będziesz miała mokre majtki. Zresztą może już są mokre? Może powinienem to sprawdzić?

Mimo wszystko postanowiłam, że wyjmę rewolwer z torebki dopiero wtedy, kiedy zawiodą wszelkie inne środki. Zresztą jedna dziesięciominutowa lekcja nie uczyniła jeszcze ze mnie strzelca wyborowego. To nic, powtarzałam w duchu, przecież nie zależy mi na tym, żeby do kogokolwiek strzelać. Pragnęłam jedynie uwolnić się z uścisku Ramireza i czym prędzej stamtąd zwiewać. Ostrożnie wsunęłam dłoń do torebki i wymacałam pistolet, zacisnęłam palce na zimnej kolbie.

A może jednak go wyciągnąć? – przemknęło mi przez myśl. Wymierzyć w Ramireza i zrobić groźną minę. Tylko czy byłabym zdolna nacisnąć spust? Nie potrafiłam sobie odpowiedzieć, miałam jednak spore wątpliwości. Nawet nie przypuszczałam, że w ogóle będę zmuszona rozważać taką ewentualność.

– Mówię po raz ostatni. Proszę mnie puścić – syknęłam. – Nie mam zamiaru tego powtarzać.

– Nikt nie będzie dyktował mistrzowi, co ma robić! – ryknął Ramirez, wykrzywiając usta w grymasie wściekłości.

Opadła jego maska. Patrząc mu w oczy, odniosłam wrażenie, że nagle dojrzałam prawdziwy charakter tego człowieka – zionął nienawiścią tak przerażającą, tak ohydną, że aż graniczącą z niepoczytalnością.

Błyskawicznie chwycił mnie za bluzkę na piersiach. Trzask pękającego materiału zagłuszył nawet mój głośny krzyk.

W takich chwilach człowiek reaguje instynktownie, robi pierwszą rzecz, jaka przyjdzie mu do głowy. Prawdopodobnie tak samo postąpiłaby prawie każda kobieta na moim miejscu. Wzięłam szeroki zamach i walnęłam Ramireza w głowę skórzaną torbą. Nosiłam w niej rewolwer, kajdanki i sporo innych rzeczy, które łącznie musiały ważyć ze trzy kilogramy.

Uskoczył w bok, a ja rzuciłam się w kierunku schodów. Ale nie zdążyłam zrobić nawet dwóch kroków, kiedy złapał mnie od tyłu za włosy i pociągnął w głąb sali, jakbym była szmacianą lalką. Potknęłam się i runęłam twarzą na podłogę. Mimo że zdążyłam wyciągnąć ręce i nieco zamortyzować upadek, nagle zabrakło mi tchu w piersiach.

Pojęłam, że to Ramirez okrakiem usiadł mi na plecach. Znów chwycił mnie za włosy i szarpnięciem poderwał głowę do góry. Natychmiast sięgnęłam do torebki, lecz nie zdążyłam wyciągnąć rewolweru.

Huk wystrzału rozbrzmiał gromkim echem w całej sali, z brzękiem posypało się szkło. Zaraz padły kolejne strzały, jakby ktoś postanowił od razu opróżnić cały magazynek. Wszczął się rwetes, padły okrzyki. Mężczyźni rzucili się do szatni. Ramirez skoczył za nimi. Nie czekałam na zaproszenie, przywierając całym ciałem do podłogi zaczęłam pełznąć w stronę wyjścia. Kiedy wreszcie poderwałam się z parkietu, nogi miałam jak z waty. Skoczyłam w kierunku schodów, wyciągając ręce do poręczy, lecz już na drugim stopniu straciłam równowagę, zjechałam niczym na nartach i ciężko grzmotnęłam pośladkami o linoleum w holu na dole. Pozbierałam się szybko i wypadłam na ulicę zalewaną potokami słonecznego żaru. Rajstopy miałam porwane, z rozciętego kolana sączyła się krew. Stanęłam przed drzwiami, kurczowo zaciskając palce na klamce i usiłując złapać oddech, kiedy niespodziewanie ktoś mnie chwycił za rękę. Aż podskoczyłam i krzyknęłam głośno. To był Joe Morelli.

– Na miłość boską! – syknął, odciągając mnie na chodnik. – Nie stój jak słup soli! Rusz się wreszcie!

Nie miałam pewności, czy aż do tego stopnia wpadłam Ramirezowi w oko, by teraz rzucił się za mną w pościg, byłoby jednak skrajną głupotą stać tu dalej i próbować się o tym przekonać. Pobiegłam więc za Morellim, chociaż ciągle brakowało mi tchu, a wąska spódnica utrudniała stawianie większych kroków. Na pewno Kathleen Turner zrobiłaby z tej ucieczki wspaniałą scenę do jakiegoś filmu, tyle że nie wypadłabym na niej urzekająco. Z nosa mi kapało, a ślina ciekła po brodzie. Głośno postękiwałam z wysiłku i chlipałam z przerażenia.

Skręciliśmy za rogiem, przecznicą dotarliśmy do szerokiej alei przelotowej, a przedostawszy się na drugą stronę, skręciliśmy w jakąś wąską i krętą uliczkę biegnącą na tyłach osiedla domków jednorodzinnych. Ciągnęly się wzdłuż niej szeregi starych, drewnianych garaży i wypełnionych z czubkiem wielkich pojemników na śmieci.

Z tyłu doleciało nas zawodzenie policyjnych syren. Nie ulegało wątpliwości, że huk wystrzałów ściągnął na ulicę Starka co najmniej dwa wozy patrolowe. Dopiero teraz dotarło do mnie, że powinnam była zostać przy swoim samochodzie i zwrócić się do gliniarzy z prośbą o pomoc w ściganiu Morelliego. W każdym razie otrzymałam dobrą nauczkę na wypadek, gdybym jeszcze kiedyś stanęła przed perspektywą brutalnego gwałtu.

Morelli zatrzymał się nagle, po czym wciągnął mnie do pustego garażu. Na wpół urwane drzwi były wystarczająco uchylone, byśmy bez trudu wśliznęli się do środka, osłaniały nas jednak przed wzrokiem przypadkowego przechodnia. Na betonowej posadzce walały się jakieś śmieci, powietrze było ciężkie, przesycone wonią smarów. Uderzyła mnie ironia tej sytuacji: oto znów, po wielu latach, znalazłam się sam na sam z Morellim w mrocznym garażu. Jego twarz wykrzywiał grymas wściekłości, oczy silnie błyszczały. Chwycił mnie za poły żakietu i pchnął plecami na ścianę z surowych desek. Aż zęby mi zadzwoniły od tego uderzenia. Z góry posypał się kurz.

– Do jasnej cholery! – syknął przez zęby, ledwie pohamowując narastającą furię. – Co ty sobie wyobrażałaś, wchodząc bez żadnego zabezpieczenia do tej sali gimnastycznej?!

Jakby chcąc zaakcentować swoje pytanie, po raz drugi grzmotnął moimi plecami o deski. Jeszcze więcej kurzu posypało nam się na głowy.

– Odpowiadaj! – rozkazał.

Nie czułam jednak bólu, jeśli nie liczyć udręki psychicznej. Zachowałam się jak idiotka. Nie dość, że zostałam znieważona i prawie pobita, to w dodatku Morelli pastwił się nade mną. Było to równie deprymujące jak fakt, że wybawił mnie z opresji.

– Szukałam ciebie.

– No to gratuluję, znalazłaś. Ale poza tym zmusiłaś mnie do opuszczenia kryjówki, co zdecydowanie mniej mi się podoba.

– A więc to ty stałeś w oknie na drugim piętrze, z naprzeciwka obserwowałeś salę treningową.

Nie odpowiedział. Mimo panującego tu półmroku wciąż mogłam dostrzec złowrogie błyski w jego oczach. Z całej siły zacisnęłam pięści.

– Teraz pozostało mi już chyba tylko jedno – powiedziałam.

– Wręcz nie mogę się doczekać.

Sięgnęłam do torebki, wyciągnęłam rewolwer i energicznie dźgnęłam końcem lufy jego pierś.

– Jesteś aresztowany!

Uniósł wysoko brwi ze zdumienia.

– Masz broń?! To dlaczego jej nie użyłaś przeciwko Ramirezowi?! Matko Boska! Zamiast tego walnęłaś go torebką w łeb, niczym jakaś pensjonarka. Dlaczego, do cholery, nie wyciągnęłaś wtedy tego rewolweru?!

Poczułam, że krew napływa mi do twarzy. Co miałam mu powiedzieć? Wyznanie prawdy wpędziłoby mnie w jeszcze większe zakłopotanie. Poza tym świadczyłoby na moją niekorzyść. Przecież nie mogłam się przyznać Joemu, że bardziej się bałam rewolweru niż Ramireza, bo to by do reszty zdruzgotało mój wizerunek w roli prywatnego agenta dochodzeniowego.

Morelli musiał się jednak błyskawicznie domyślić tejże prawdy. Jęknął zdegustowany, odsunął rewolwer w bok i wyjął go z mojej dłoni.

– Skoro w ogóle nie zamierzasz się posługiwać bronią, to nie powinnaś jej nosić przy sobie. Masz przynajmniej pozwolenie?

– Tak.

Byłam co najmniej w dziesięciu procentach przekonana, że całkiem legalnie weszłam w jej posiadanie.

– Gdzie załatwiałaś to pozwolenie?

– „Leśnik” zrobił to za mnie.

– Manoso?! Jezu… Pewnie sam ci wydrukował jakiś świstek w swojej piwnicy. – Odchylił bębenek, wysypał naboje i oddał mi rewolwer. – Poszukaj sobie innego zajęcia. I trzymaj się z dala od Ramireza. To wariat. Już trzykrotnie miał odpowiadać za gwałt, lecz za każdym razem oskarżenie wycofywano, ponieważ ofiary znikały bez śladu.

– Nie wiedziałam…

– Ty w ogóle jeszcze bardzo mało wiesz.

Jego protekcjonalny ton zaczynał mnie wkurzać. Aż nazbyt dobrze zdawałam sobie sprawę, że muszę się wiele nauczyć w tym fachu. Niepotrzebne mi były drwiny i pouczenia ze strony Morelliego.

– I co stąd wynika?

– Zrezygnuj z tego zlecenia. Chcesz robić karierę łowcy nagród? Proszę bardzo, nic nie stoi na przeszkodzie. Tylko nie praktykuj na mnie. Mam dosyć własnych zmartwień, by jeszcze się kłopotać wyciąganiem cię z opresji.

– Nikt cię o to nie prosił. I bez twojej pomocy dałabym sobie radę.

– Sama nie zdołałabyś nawet oburącz wymacać swego tyłka w ciemnościach, skarbie.

14
{"b":"93910","o":1}