– Mnie kiedyś ktoś pomógł – szepnął. – I ja tobie pomogę. Chodź, kurwo, tutaj, choćbyś miała się posikać!
– Ja już, kurwa, nie żyję! – załkała.
– Póki co, żyjesz, chodź.
Zrobiła jeszcze „krok” na kolanach.
– Miecz, idiotko! Miecz musisz mieć ze sobą, bo nóż zgubiłaś. Co mi niby chcesz zrobić? Napluć w oko?
– Nie mogę wziąć miecza! – rozpłakała się znowu. – Jak puszczę brzuch, to mi flaki wypłyną.
– Tak od razu nie wypłyną. – Nie mógł się za bardzo ruszyć, ale umysł miał jaśniejszy niż ona. – No, już. Uda ci się!
Oderwała rękę od brzucha, przerażona tak, że gdyby ktoś nagle krzyknął, to by umarła ze strachu. Sięgnęła po miecz. Nie mogła go unieść. Był tak strasznie ciężki! Zagryzając wargi, pchnęła go trochę po trawie. Przesunęła się na kolanach, chwytając swój brzuch, potem oderwała rękę i przesunęła miecz znowu.
– To się nie uda – jęknęła.
– Uda się! – westchnął Virion ciężko. – Spróbuj! I nie patrz, że jeszcze przed tobą odległość większa niż dwa normalne kroki. Tak nigdy nie dojdziesz. Musisz myśleć, że już mnie masz.
– Nie dam rady!
– Dasz, kretynko. Skup się!
Posunęła się znowu trochę. Potem przesunęła miecz. Potem znowu chwyciła się za brzuch i znowu trochę do przodu… Jęczała przy każdym poruszeniu. Łzy płynęły jej po twarzy, rozpuszczając krew i żłobiąc dwa potoki w ciemnej czerwieni na policzkach.
– Nie mogę już.
– Możesz, małpo! Skup się!
– Słuchaj… Zaraz się rozpadnę na kawałki.
– Musisz sobie przysiąc, idiotko, że nie zdechniesz, zanim do mnie nie dojdziesz! No! Jeszcze trochę!
Posunęła się kawałek. Przesunęła miecz, jęcząc i płacząc. Jeszcze trochę.
– Nie dam rady! – Zaczęła beczeć głośno, o mało nie upadła. Smarki mieszały się ze śliną.
– Przysięgaj! No! Powtarzaj za mną. Przysięgam…
– P… p… przysięgam… – Posunęła się jeszcze kawałek.
– … że nie zdechnę jak suka.
– Że… nie… zdechnę jak suka – Płakała tak, że ledwie słychać było jej słowa.
– … zanim do niego nie dojdę!
– Zanim… nie dojdę… do tego palanta! Do tego oprawcy pierdolonego!
Przesunęła się znowu.
– No, widzisz? Coś tam jednak z siebie wykrzesałaś.
Jeszcze krok. Przesunęła miecz. Jeszcze trochę. Jeszcze. Bogowie, nie pozwólcie umrzeć w tej chwili. Dajcie jeszcze choć pół modlitwy życia! Jeszcze trochę! Jeszcze trochę! Przesunąć miecz na trawie. Jeszcze trochę! Żeby tylko pamiętać o mieczu. Trzeba go, psiamać, przesuwać, bo zostanie z tyłu i już po niego nie sięgnie. Jeszcze troszeczkę, proszę was, Bogowie, co? Troszeczkę. Tyci, tyci.
– Trzeba ich zdjąć z pola! – krzyknął któryś z luańskich szermierzy. – Walka widać nie rozstrzygnięta, trzeba przełożyć pojedynek, aż oboje wydobrzeją! Ściągnąć ich z pola! Ściągnąć!
W ciszy rozległ się czyjś krzyk.
– Ja ci ściągnę, pacanie! – To Bei wyskoczyła z szeregu, napinając kuszę. – Ja ci ściągnę, sukinsynu! Ściągnę ale… spust tej broni! – Podbiegła i wymierzyła w niego. – No, co? Ściągnąć? Chcesz żeby ściągnąć?! – Coś jej się w rozumie poprzestawiało, ale widać było, że reszta dywizji poprze swoją żołnierz i w każdej chwili mogło to się skończyć fatalnie. – No mów, tchórzu! – krzyczała Bei. – Mam ściągnąć spust? Mam ściągnąć?!
Żadna z gwardyjek nie poruszyła się choćby o palec. Żadna nie chciała umierać na tej polanie. I było naprawdę bez znaczenia, czy Bei strzela dobrze, czy źle. Z tyłu, za jej plecami znajdowało się jakieś dwa tysiące kusz, w każdej chwili gotowych do użycia jak jasna zaraza.
– Już nie mogę – jęknęła Achaja, posuwając się jeszcze trochę. – Już naprawdę nie mogę. Wszystko mi wysiadło. – Wskazała na swoje ciało: – Już nic nie działa.
Virion zerknął na nią spod oka. Nie mógł odwrócić głowy.
– No, dobra. Może starczy – mruknął. – Podnieś miecz.
– Jak?
– Ręką – wyjaśnił.
– Kurwa twoja mać! – Rozpłakała się znowu Achaja. – Czy ty myślisz, że jestem Bogiem?
– Myślę, że dasz radę. No, już! I przestanę cię męczyć. Zrób to jakoś.
– On jest za ciężki! On jest za ciężki, gnoju!
– Złap go tak jak nóż, od kciuka w dół. Wiem, że na więcej cię nie stać, ale to akurat zrobisz, a ja ci pokażę, jak się wygrywa. Pomogę ci, tak jak mnie ktoś swego czasu pomógł.
– Nie mogę.
– Możesz, głupia dupo! Zrób to!
Ujęła rękojeść, ale żadną mocą nie mogła jej unieść z ziemi. Miała wrażenie, że coś ją rozrywa od środka. U niej naprawdę nic już nie działało jak należy! Była wrakiem. Czy on tego nie widział? Czego on chciał, psiamać? Śmierci? Ona tego nie sprawi.
– No – szepnął – jeszcze trochę i ci pokażę.
Szarpnęła rękojeść, o mało nie wypuszczając jej ze zmartwiałych palców. Jęknęła, mocno, to płynęło gdzieś z jej trzewi, i… uniosła miecz.
– Jestem teraz w twojej mocy, dziewczyno? – spytał.
– No… jesteś… – szepnęła z trudem, bo robiło jej się ciemno w oczach.
– To patrz. Tylko najpierw muszę się pożegnać z moim dwuletnim dzieckiem. – Teraz on zagryzł wargi, z najwyższym trudem sięgając do kieszeni. – Mam takiego brzdąca, dziewczynkę… Jest strasznie fajna, dopiero ona pokazała mi, co to miłość. I mam ze sobą jej – spojrzał jakoś tak smutno – jej mały szaliczek i czapeczkę.
Wyjął z kieszeni kłębek kolorowej wełny, którą jakaś biedna, niczemu nie winna jego dziewczyna zamieniła w taki mały… malutki szaliczek i czapeczkę dla swojego dziecka.
O, Bogowie. Oczy Achai wywróciły się i straciła przytomność. Upadła tuż przy jego twarzy.
– Prawdziwy mistrz, dziecko – szepnął, choć nie mogła go słyszeć – zwycięża nawet wtedy, kiedy nie może ruszyć ręką ani nogą. Ktoś ci kiedyś wyjaśni, o co chodzi. Pomogłem ci. Tylko musisz to zrozumieć.
Sam stracił przytomność chwilę później.
Biafra podszedł do skonsternowanych szermierzy cesarstwa Luan.
– No co, panowie? – roześmiał się. – Ruszamy dalej?
– Ty, kur… – Dehrin powstrzymał się jednak, protokół dyplomatyczny nie przewidywał słów zaczynających się na „kur…”. Chyba, że chodziło o „kurę”, ale kur raczej nie jadało się na dyplomatycznych przyjęciach. – Ty se myślisz, że bez Viriona nie poradzimy sobie z resztą tych bab?
Biafra uśmiechnął się promiennie.
– Ależ poradzicie! – Klepnął tamtego po ramieniu. – Ale najpierw przed wami pluton „C”. O, przepraszam. Tak zwany pluton „C”. – Roześmiał się znowu. – Będzie się o was mówiło: „zrobieni w pluton C”, panowie!
– O co ci, pacan… O co, znaczy, panu chodzi? Co?
– Nie widzicie ich mundurów?
Mundury plutonu „C” rzeczywiście różniły się od reszty, jak jedwab różni się od płótna. Żadna tajemnica, one miały po prostu wystąpić przed Królową, ale Luańczycy o tym nie wiedzieli.
– Ot, baby – kontynuował Biafra. – Zebraliśmy je z całego świata, płaciliśmy złotem, niektórym to nawet tyle, ile same ważą. Na przykład tej, co Viriona załatwiła. – Uśmiechnął się, ale tym razem zimno. – Sporo ważyła, małpa, ale zapłaciliśmy. W końcu opłaciło się. Co? – Westchnął ciężko, wskazując na leżącego Viriona. – Powiedziała, że załatwi i słowa dotrzymała. No, ale wracając do tematu. To kobiety. Nie chciały się wszystkie ubrać w zwykłe skórzane mundury i musieliśmy uszyć specjalne, śliczne. One przyzwyczajone do przepięknych sukien. No, baby, normalnie, nie nam mężczyznom to zrozumieć.
– O czym ty mówisz?
– Ano powiem. Już się nie wycofacie, bo nie możecie, więc powiem. Wiedziałem, co cesarz zamierza, znacie mnie, wiecie, czym się zajmuję. Królowa mówiła, żeby poselstwa nie przyjmować w ogóle. Ale miałem inny plan. Moi ludzie zebrali te dziewczyny po całym świecie. To szermierki. Świetne. I Królowa osobiście podpisem zaświadczyła, że to nasi żołnierze, możecie sobie sprawdzić w kancelarii. Zapłaciłem tym dziewczynom złotem, jak mówię… Dużo! Tylko po to, żeby was, gnoje, załatwić wszystkich. Tu na miejscu. Żeby was złapać we własne sidła i pokazać cesarzowi, gdzie mam jego głupie pomysły.
– Łżesz, Biafra! – krzyknął Dehrin. – Nie ma na świecie tylu szermierzy natchnionych!
– No, co ty, Dehrin? Oczadziałeś? Po co mi natchnione na was? Ta jedna – Biafra wskazał na Achaję – była natchniona. Ona tylko Viriona miała zabić. I suce trzeba było zapłacić naprawdę tyle w złocie, ile ważyła. A ważyła, jak mówię, zaraza, sporo. Ty słyszałeś kiedyś o takich pieniądzach, Dehrin? Dostałeś kiedyś aż tyle? A może Virion dostał, co? Ale opłaciło się… Bo kto tam teraz leży na trawie? – Biafra wskazał na Viriona. Achaję właśnie królewski medyk z pomocnikami odnosili na bok. – Mówiła, że gada sposobem załatwi i słowa dotrzymała, jak mówię. I co teraz, kochanie ty moje? Ano, teraz te zwykłe mistrzynie wyprują z was flaki.
– Gadanie – Dehrin nie był jednak już tak pewny siebie.
– Tak? Załóżmy więc, że zwyciężycie. Że na przykład dwóch z was zostanie. I będzie miało już „tylko” naprzeciw siebie dwa tysiące zwykłych dziewczyn z tej dywizji. Kto żywy do rana doczeka? Co? Czemu tak milczysz, Dehrin? Zatkało cię?
– Ty łżesz, normalnie, ty…
– Ja łżę? Ja poświęciłem dwa plutony, żeby się za wcześnie nie wydało! A widzisz te małe z tyłu? – Biafra wskazał na szczególnie niskie dziewczyny wybrane z całej dywizji tylko po to, żeby mogły stanąć w drugim szeregu przy wizytacji Królowej. – To Dahmeryjki! Ich mężowie to mistrzowie w kuszy. A one… Te malutkie właśnie, przyuczone specjalnie, żeby przeciwnikowi obciąć jaja jednym pociągnięciem.
Dehrin przełknął ślinę.
– No, chyba nie zwątpiłeś nagle? – kpił dalej Biafra. – I tak nie możesz się już wycofać. A widzisz tę tutaj? – Wskazał Bei, która ciągle stała w pobliżu. – Podobała ci się jej akcja z kuszą? Co? Czemu milczysz, Dehrin? Szkoda, że nie kichnąłeś wtedy, bo miałbyś już dziurę w płucach. A ta druga? – Wskazał Shhę. – Widziałeś, jak podbiegła i poradziła koleżance, jak ma Viriona załatwić? Tej suce też musieliśmy zapłacić takie pieniądze, że normalnemu człowiekowi mogłyby się one jedynie przyśnić. – Biafra klasnął w dłonie. – Następna walka! – krzyknął. – No, chłopaki – uśmiechnął się do szermierzy. – Dalej, dalej!