– Nooo… – Chloe potrząsnęła głową. – Żesz wasze macie takie…
– No, co? – Lanni otarła pot z czoła. – Zeszczała się któraś?
– Z Bei chyba wylatuje i z tyłu, i z przodu – roześmiała się Shha.
– Fajnie, co? – Zarrakh rozmasowała nadgarstek. – Już myślałam, że nas zobaczą.
– No. – Mayfed przeciągnęła się, szczękając jednak lekko zębami. – Teraz nasz sierżant to chyba chorążym zostanie. Albo i porucznikiem.
– Żesz ty… A kto tak drżał na wozie, aż się wszystko trzęsło? Myślałam, że spudłuję!
– Fakt – mruknęła Shha. – Kurde! – Nadstawiła ucha.
– No, ale teraz to chyba piechota!
Pozostałe bezskutecznie usiłowały dosłyszeć cokolwiek. Dopiero po dłuższej chwili dotarł do nich stłumiony odgłos wielu stóp. Shha musiała mieć niesamowity słuch.
– Chodu! – szepnęła Lanni.
Nikomu nie trzeba było powtarzać dwa razy. Dziewczyny runęły do lasu, kryjąc się za drzewami. Nawet Bei podniosła się szybko. Pośliznęła na własnych rzygowinach i runęła w skąpą trawę. Potem na czworakach dotarła do najbliższego krzaka.
– Powinnyśmy się cofnąć bardziej? – szepnęła Mayfed.
– Zostawimy Bei? – Lanni nie wiedziała, co zrobić. – Jest zupełnie z przodu.
– Może Achajka znowu zrobi ten numer? – spytała Shha.
– Kurde, płaszcz tam został – szepnęła Achaja. – A poza tym… to piechota. Kilkudziesięciu!
– No to w tył… Czekaj! – Lanni zauważyła oddział majaczący między drzewami. – To jeńcy!
Wszystkie teraz mogły widzieć to, co ona zobaczyła pierwsza. Drogą prowadzono dziewczęta z ich dywizji, widać gdzieś dostały tęgie lanie. Może czterdzieści, półnagich lub całkiem nagich dziewczyn ze związanymi rękami pędzono przed siebie, nie żałując batów. Któraś upadła, „podniesiono” ją kopniakami. Potem przewróciła się inna, ranna w udo. Strażnik dobił ją sztychem miecza. Cały oddział zatrzymał się przy barykadzie z wozów. Słyszeli krzyki strażników oglądających trupy kawalerzystów.
– O, żesz… Ilu ich?
Shha nieostrożnie wystawiła głowę.
– Widzę jakichś ośmiu… dziesięciu… po tej stronie. Nie wiem, ilu idzie za naszymi.
– Schowaj łeb! – Wbrew własnemu rozkazowi Lanni sama uniosła się ze swej kryjówki. – Kurwa! Co robimy?
– Jak wyskoczymy, rozsieką – szepnęła Zarrakh. – Nie będzie zaskoczenia!
– Zostawimy je?
– A co? Kurwa, co mamy zrobić?
– Pójdą w niewolę – mruknęła Achaja. – Zabijmy tyle naszych, ile zdążymy, i chodu.
Zaniemówiły. Dopiero teraz zdały sobie sprawę, że Achaja jedna wie, o czym mówi. Jakoś nikt nie kwapił się do otwarcia ust. Strażnicy na drodze usiłowali przesunąć przewrócony wóz. Ich przekleństwa docierały aż tutaj. W każdej chwili mogli odkryć Bei skuloną za najbliższym drogi krzakiem.
– Dobra. – Achaja zagryzła wargi. – Tych z przodu wezmę na siebie. Ale załatwcie tych z tyłu.
– Co chcesz zrobić?
– Iść na chama. – Zdjęła kurtkę i zerwała opaskę z piersi. Wzięła głęboki oddech, zarzuciła kurtkę na głowę, tak jakby nieporadnie usiłowała poradzić sobie z rękawem, i ruszyła do przodu.
– Ratunku! Ratunku! – wrzeszczała. – Pomocy!
Strażnicy i żołnierze nastawili miecze. Widok był rzeczywiście niesamowity. Ladacznica, w obcym mundurze, mocująca się z rękawem tak, że aż se kurtkę narzuciła na głowę… Taaaak. Kobiety, głupie jak buty, prawdę ojciec gadali.
– Napadli nas! Napadli i wyrżnęli!
– Ty kto? – Dziesiętnik zastąpił jej drogę z obnażonym mieczem.
– Co, nie widać? – Szarpała się z kurtką na głowie, żeby nie pokazać wojskowych warkoczyków, a jednocześnie pokazać twarz. – Wyrżnęły nas baby! Nasi załatwili dwie, ja się w lesie ukryłam. Myślę sobie, że się za ichniego żołnierza przebiorę. Ściągnęłam mundur z trupa, no ale, szlag, z czymś takim na twarzy… – Wolną ręką dotknęła swojego tatuażu. – Toż mnie nikt z nich za swojego nie weźmie.
Żołnierze zaczęli się śmiać.
– Co za suki! – wrzeszczała Achaja. – Wiecie, co woźnicom zrobiły? Co im ucięły? A jedna to… – Potknęła się niby to przypadkowo, co pozwoliło jej przedłużyć szarpaninę z kurtką na głowie. – Szlag! Dajcie mi napluć na te suki! Ze strachu na nogi se narobiłam!
Nowy ryk śmiechu.
– A pluj se! Pluj, ladacznico! Zrób im, co chcesz.
Achaja podeszła do jeńców. Patrzyły na nią ogłupiałe.
– Znacie mnie, suki?
Co najmniej kilka ją rozpoznało. Toż z niej właśnie szydziły w obozie.
– No to… – Poradziła sobie z kurtką, wkładając ją jak należy. – Oddział! Padnij!
Przynajmniej większość rzuciła się na ziemię. Pięć strzał zaświszczało w powietrzu, trafiając w swoje cele. Achaja rzuciła się na dziesiętnika, łamiąc mu kark gołymi rękami. Wyrwała mu miecz i tym samym ruchem ścięła głowę strażnikowi, który stał najbliżej. Kolejne pięć strzał poszybowało w powietrzu. Dwóch jeńców ze związanymi rękami rzuciło się na strażnika. Obie zostały zasieczone. Achaja wpadła między żołnierzy, zabiła dwóch, upadła na ziemię, unikając świszczącego ostrza, dwóch innych rzuciło się na nią, chcąc przyszpilić do ziemi, ale Bei wypadła zza krzaka i runęła na jednego z nich, zwalając z nóg własnym ciężarem. Achaja zabiła drugiego. Podniosła się, wpadając na Mayfed, która szarżowała właśnie z uniesionym mieczem. Skotłowały się na drodze. Achaja odruchowo pchnęła, odwracając cios w ostatniej chwili i kalecząc koleżankę w udo. Shha uratowała je, odbijając miecz strażnika. Lanni i Chloe cięły żołnierzy po drugiej stronie drogi, ale właśnie zaczęły się cofać. Bei napięła swoją kuszę i osadziła dowódcę strażników w pół kroku. Achaja i Shha doskoczyły, kończąc tych, którzy zagrażali Lanni. Mayfed klęła wulgarnie, kulejąc, dopadła jakiegoś żołnierza i wbiła mu miecz, padając, od dołu, w miejsce, w które na pewno nie chciał dostać.
Ktoś uciekał przez las. Ktoś usiłował się czołgać z przebitym brzuchem. Dziewczyny rozglądały się niepewnie. Mayfed klęła, nie przebierając w słowach. Shha dokończyła jakiegoś strażnika, który udawał trupa. Lanni osłabła nagle i usiadła na środku drogi, Bei wymiotowała znowu, nie wiadomo skąd brała na to siły, Chloe kręciła się w miejscu, bo ciągle wydawało jej się, że ktoś czyha za jej plecami. Jedynie Zarrakh podeszła do Achai spokojnie.
– Siadaj – powiedziała. – Masz taki skurcz w łydce, że nie wiem, czy zdołam rozmasować. Nie boli cię, czy co?
Prawie siłą przewróciła ją na drogę, ujęła jej nogę i naciągnęła stopę, likwidując najgorszy objaw. Potem zaczęła masować mięsień.
Mayfed usiłowała zatamować krew wyciągniętą z plecaka szmatką.
– Ty oślico! – warknęła na Achaję, siedzącą dwa kroki dalej. – Nie widziałaś, że to ja?
– Widziałam. – Achai też zbierało się na wymioty. – Dlatego żyjesz.
– Zamknij się, Mayfed – krzyknęła Zarrakh. – Gdyby nie ona, to byśmy tu leżały oprawione jak wieprze!
– Stul pysk, Zarrakh – ocknęła się Lanni. – Niech ktoś podniesie te głupie dupy, co się dały złapać!
Nikt z jeńców rzeczywiście nie podniósł się jeszcze. Shha chodziła między leżącymi na drodze dziewczynami i komentowała żywo:
– O! Pluton „A” z naszej kompanii. Co, siostro? Strach dupę ścisnął, że się poddałaś? Patrz tam, druga kompania. Aż trzy dziewczyny. Czego was tam nauczyli? Druga kompania to znaczy „druga” do boju, ale za to pierwsza do niewoli? Czy jak?
Jedna z dziewczyn podniosła się wreszcie. Miała na sobie tylko krótką spódniczkę i jeden but.
– Przestań kpić, siostro – poprosiła. – Rozetnij to lepiej. – Wyciągnęła w jej kierunku skrępowane ręce.
– Akurat! – Shha wzięła się pod boki. – Dalej, zapierniczaj do Syrinx, za niewolnicę robić! Achajka, powiedz jej, jak to jest! Sama chciała, to niech idzie!
– Wyciągnęli mnie spod drewnianych bali – mruknęła dziewczyna, opuszczając głowę. – Co mogłam zrobić?
– Nieprzytomna byłaś?
– Przytomna… szlag. Ogłupiałam czy co? Pomóż.
– Sama se pomóż! Idiotka!
Dziewczyna westchnęła ciężko.
– Zgwałcili mnie. Ze czterech naraz. Masz ochotę na mnie napluć, to pluj. Ale… Chcę powiedzieć, że ci strasznie dziękuję, że mnie z tego wyciągnęłaś.
Shha zagryzła wargi. Tamta wytrąciła jej wszystkie argumenty. Wyszarpnęła nóż i, klnąc, rozcięła jej więzy.
– Ciebie też zgwałcili? – Podeszła do następnej.
Dziewczyna w prawie pełnym umundurowaniu podniosła się ociężale.
– Nie. Mnie się udało. Tylko… połamali mi ręce. – Wyciągnęła nadgarstki opuchnięte pod więzami tak, że Shha nie mogła dobrać się nożem do sznura.
– O, kurwa – Shha usiłowała nie patrzeć w oczy następnym żołnierzom. Rozcinała więzy, nie podnosząc głowy. Ktoś ją jednak zaskoczył.
– A mnie się nic nie stało – uśmiechnęła się piegowata, pucułowata i strasznie niska, właściwie maluteńka dziewczyna, podając skrępowane dłonie.
– Nie zgwałcili cię?
– Eeeeee… Dopadł mnie jeden. Nie pierwszy w moim życiu, choć pierwszy nie po dobrej woli. Niezły był w tym, co robił, dawno mu wybaczyłam – roześmiała się. – Może list mu poślę?
Lanni roześmiała się głośno. Achaja, Zarrakh i Chloe, nawet Bei, uśmiechnęły się. Jedynie Mayfed szturchnęła Achaję pięścią w ramię, mamrocząc:
– Po co nam Luańczycy? Mnie, kurde, załatwi moja własna armia!
Achaja przysunęła się bliżej.
– Daj, małpo, bo jakiejś choroby dostaniesz od tej ścierki.
Schyliła się i dokładnie wylizała jej ranę. Potem założyła opatrunek i zawiązała mocno. Podeszło do nich kilka dopiero co uwolnionych żołnierzy.
– Ty. Achaja.
– No?
– My… Wiesz… To głupio teraz… Ale… chciałyśmy cię przeprosić za to, co o tobie mówiłyśmy w obozie. Ale wiesz…
– Wiem – roześmiała się. – Fajnie!
– No i… chciałyśmy wam wszystkim…
– Bo się tu, kurwa, zaraz wszystkie popłaczemy! – przerwała im Lanni. – Dalej! Zbierać broń, suki! Myślicie, że ktoś was zwolnił z przysięgi?!
– Ty, patrz – szepnęła któraś z tyłu, niewidoczna za plecami koleżanek. – Lanni chyba została sierżantem.