Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Uważam. Naprawdę. Jak się tylko zmęczę, to natychmiast odpoczywam z nogami do góry! Ale jakoś się nie męczę. A to, że można zawalić, to lepiej odpukaj, parapet jest drewniany. Powiedz, co chciałbyś dzisiaj robić?

– Szczerze?

– Możesz nie mówić. Widzę po oczach. Odpowiedź brzmi: nic.

– Wika, wyjdź za mnie…

– Trafiłam, prawda? No to możesz nic nie robić. Mnie też dzisiaj rozrywki życiowe nie pociągają. Dam ci jakąś książkę albo się prześpij, a ja ci ugotuję obiad jak prawdziwa żona.

– Nie żartuj…

– Naprawdę. Coś mi mówiło, że będziesz zmęczony. Byłeś znowu w Danii?

– Na Bornholmie. Opowiedzieć ci teraz czy później?

– Później. Naprawdę się prześpij. Chodź na kanapę, przykryję cię kocykiem.

– Wika, wyjdź za mnie. Nie chcę na kanapę, ten fotel jest genialny, będę się gapił na drzewa, bardzo lubię… – ziewnął straszliwie – drzewa…

– Masz tu taborecik, będzie ci wygodniej z wyciągniętymi nogami, strasznie długie masz, ale może się tu zmieszczą bez przestawiania mebli.

– Wyjdź za mnie, Wika – wymamrotał. – Kocham cię, wiesz?

Nie odpowiedziałam, bo nie ma sensu gadanie do śpiącego faceta.

Jednak przykryłam go kocykiem.

A potem poszłam do mojej małej kuchenki, komponować ten małżeński obiad.

Ja tak naprawdę lubię gotować, byle nie za często. I żebym miała na to czas. Nie powinno się jedzenia robić na chybcika, jeżeli ma być dopieszczone. Jeżeli ma nie być, to nie należy go robić, wystarczy zadzwonić po pizzę.

Zrobiłam żurek, bardzo dobry, ponieważ nie miałam byle jakiej kiełbasy i ugotowałam go na bazie kabanosów (Bartek robił mi zakupy). Pamiętałam o majeranku i czosnku pod koniec. Będzie z jajeczkiem.

Na drugie danie postanowiłam dać ukochanemu mężczyźnie naleśniki z serem. Nie na słodko, broń Boże. Na ostro. Cebulka i dużo pieprzu. Myślałam o upieczeniu jakiegoś murzynka, ale to już by zajęło więcej czasu.

Zanosiło się jednak na to, że zdążę upiec tort Sachera i udekorować go misternie różyczkami z marcepanu, bowiem ukochany mężczyzna wciąż spał jak suseł.

No więc ukręciłam murzynka i wstawiłam do piecyka. Ukochany mężczyzna spał nadal.

Wyjęłam murzynka.

Spał i spał. Dochodziła piąta po południu.

Bardzo ładnie sobie spał, estetycznie, nie chrapał, wcale nie wyglądał bezradnie i milusio, tylko wręcz przeciwnie, jak odpoczywający wojownik.

Słońce przewędrowało tymczasem nieco na zachód i poprzez liście drzew świeciło teraz w to okno, przy którym się wylegiwał, dając piękną kontrę na ten jego zdecydowany profil. Boże, dzięki ci za to, że nie ma rozklapanego nosa! I dużo włosów. Wciąż ciemnych, może jakieś pojedyncze srebrne nitki na skroniach… Trochę zmarszczek, nie za wiele, cera wciąż ogorzała… Jak on to robi? Na ręce zwróciłam uwagę od razu, kiedy go zobaczyłam pierwszy raz – zadbane, mocne i kształtne, teraz leżą sobie grzecznie na kocyku w szkocką kratę. Młode ręce. Ciekawe, ile on ma lat? Muszę go zapytać.

Drugie dziecko moglibyśmy mieć razem… Fajne by było, zapewne.

Gdybym za niego wyszła, czego jednak nie zamierzam uczynić z powodu nałogu telewizyjnego.

Słońce poszło jeszcze trochę w prawo i teraz świeciło mu prosto w zamknięte oczy. Otworzył je i spojrzał na mnie od razu całkiem przytomnie.

– Wika, kochanie… Chyba strasznie długo spałem?

– Pięć godzin mniej więcej.

– Przepraszam cię najmocniej, ale stworzyłaś mi takie warunki… – Wygrzebał się z kocyka i rozprostował tę swoją wysoką sylwetkę. Chyba zeszczuplał ostatnio. – Coś tu ładnie pachnie.

– To kombinacja czosnku z ciastem czekoladowym. Czekaj podgrzeję ten żurek, bo już pewnie zimny, a ty możesz się odświeżyć przez ten czas.

Pocałował mnie i poszedł do łazienki.

Zadumałam się nad garnkiem z zupą.

Zupełnie przyjemne te domowe czynności. Zapewne dlatego, że oddaję im się na cześć człowieka, którego kocham. No i jednak nie robię tego stale. Gdybym miała pożegnać studio i wóz transmisyjny, i kamerę z Pawełkiem na dokładkę, i montaż z Mateuszem, i Maćka, i Krysię, i zastąpiła to gotowaniem żurku i smażeniem naleśników… nawet dla ukochanego mężczyzny…

No, nie wiem.

Ukochany opuścił łazienkę, rozsiewając wokół siebie subtelny zapach Armaniego w wersji dla facetów.

– Siadaj – powiedziałam, wskazując mu miejsce przy kuchennym stole. – Poczuj się jak zadbany mąż. Mam nadzieję, że lubisz żurek na kabanosach.

– Na kabanosach… jasne. Na drugie masz ostrygi na świeżym masełku?

– Nie, naleśniki na świeżym masełku. Z serem. Na ostro i na chrupko.

Spróbował żurku.

– Wika, wyjdź za mnie.

– Cieszę się, że ci smakuje. Myślę, że nie jest gorszy od tego, którym cię karmiła recepcjonistka z hotelu Kasprowy.

– Nie żartuj. Zresztą jej się nie oświadczyłem, tylko się z nią przespałem… i to góra dwa razy.

Przy naleśnikach odrzuciłam kolejne oświadczyny.

Kawę i ciasto załatwiliśmy już nie w kuchni, tylko przy stoliczku ustawionym blisko okna z widokiem na drzewa. Tymon dostał ataku nieuzasadnionego chichotu.

– Co ci się stało?

– Och, nic, zupełnie nic… Po takim jedzeniu wszystko mi się podoba. Wiesz co, teraz jak stary, wytresowany mąż pozmywam, a ty sobie popatrz na te lipy… albo na telewizję.

– Dzisiaj wolę na lipy, zdecydowanie!

Wciąż chichocząc, udał się do kuchni, skąd po chwili usłyszałam lanie wody, szczęk talerzy i pogwizdywanie. Najwyraźniej mycie garów sprawiało mu przyjemność.

Po kwadransie wylazł z kuchni.

– I cóż nierobimy dalej?

– Mam wino. Takie białe, francuskie, delikatne, mogę trochę wypić. Ty możesz więcej wypić. Albo coś mocniejszego, jeśli chcesz?

– Nie, dziękuję, ja też będę pił delikatnie. A może przedtem pójdziemy na spacer? Wciąż jak stare małżeństwo?

– Dobrze. Przejdziemy się po dzielnicy… jak para staruszków!

Przeszliśmy się po starych uliczkach, ciesząc się nadchodzącą wiosną. Potem wróciliśmy do domu i zeżarliśmy większą część murzynka, popijając go francuskim sikaczem. Potem Tymon opowiadał mi, co robił na Bornholmie, dokąd pojechał, a właściwie popłynął w interesach. Jakoś musi sobie odbić tę klęskę szprotkową. A jeszcze potem siedzieliśmy przytuleni na mojej wielkiej kanapie i słuchaliśmy muzyki – samych ładnych i pogodnych kawałków i wyłącznie Mozarta…

Niedziela, 11 marca

Kontynuowaliśmy sielankę domową. Naprawdę było miło!

Wtorek, 13 marca

Wpadły Mela z mamą. Ojciec puścił parę w sprawie faceta, z którym się czuliłam na kanapie, one same zresztą też całkiem ślepe nie są, od jakiegoś czasu odróżniają zieloną vectrę, która umiejscawia się pod lipą na dzień lub dwa.

Przyniosły dary na znak, że przychodzą z misją dobrej woli.

Mela wyszukała w jakichś zamierzchłych szafach różne rzeczy po Bartku – coś podobnego, żeby tyle lat trzymać niebieskie kocyki, pościółki jak dla lalek, grzechotki i ulubioną zabawkę mojego siostrzeńca: małą laleczkę z kulistym łebkiem, umieszczoną w plastykowej kuli wielkości pomarańczy tak, że tylko ten łebek jej wystawał. Pamiętam, że Bartek godzinami mógł ponawiać próby wydobycia laleczki z kuli, a już kiedy dostał ją do kąpieli (kula była pusta w środku i utrzymywała się na wodzie), szalał ze szczęścia, usiłując wyciągnąć ją własnym małym dziobkiem.

Mama przyniosła połowę placka z jabłkami i duży kosz na bieliznę.

– Zobaczysz sama, jest o wiele lepszy od wszystkich łóżeczek świata, oczywiście, na samym początku. Zwłaszcza jak będziesz chciała wyjść do ogrodu. Bierzesz kosz z dzieciaczkiem i już jesteście na powietrzu. A potem możesz jakieś łóżeczko kupić albo może my ci kupimy na imieniny. A jak się czujesz w ogóle?

– Bardzo dobrze. Chodźcie, zrobię kawę i zjemy to ciasto; mama, kochana jesteś! Obie jesteście kochane kobiety. Pamiętajcie, że ja liczę na was, kiedy już urodzę, musicie mi we wszystkim pomóc i wszystkiego nauczyć.

– Spokojnie, nic się nie bój, nie zostawimy cię samej. Boże, ja już się doczekać nie mogę tego wnuczka… a może będzie jednak dziewczynka?

– Może będzie, ale nie licz na to specjalnie. Macierzyńskie serce czuje chłopaka.

– Masz już dla niego jakieś imię wybrane?

– Maciej. Ładnie?

– Ładnie. Ładne polskie imię. Zupełnie jak Bartłomiej. A jak będzie dziewczynka?

– To jeszcze nie jestem pewna. Może Ewa?

– Ewy są stuknięte – powiedziała stanowczo moja siostra. – Znam dwie.

– No właśnie. Ja znam jedną i też jest stuknięta – dodała mamunia.

– No i moje trzy stuknięte, to razem sześć – podsumowałam ten rachunek. – Rezygnujemy z Ewy.

– Może Dominika? – podsunęła nieśmiało mama, sama Dominika.

Może być, czemu nie. I tak będzie Maciek.

– Masz to u mnie – powiedziałam. – To jest śliczne imię!

Przyniosłam dzbanek z kawą i filiżanki i ustawiłam na stoliku pod oknem z widokiem na lipy i dęby. Och, Tymon, Tymon…

– Tu posiedzimy – powiedziałam stanowczo. – Stąd widać, jak wiosna idzie.

Amelia przydzieliła nam po solidnym kawałku maminego placka.

– Wiciu – powiedziała mama i wbiła widelczyk w ciasto. – A dlaczego właściwie Maciuś? Śliczne imię… ale w rodzinie nie było jeszcze Macieja.

– No to będzie. Sama mówisz, że imię ci się podoba.

– To na czyjąś cześć postanowiłaś go tak nazwać?

– Mama, nie kręć tak okropnie – zdenerwowała się Mela. – Ją trzeba po prostu spytać. Wicia, ty też nie kręć, tylko mów uczciwie: co to za przystojniak, którym wyprowadziłaś po raz kolejny z równej wagi ojca rodu?

– A co, mówił wam coś?

– Pierwsza spytałam!

– Ale niczego się nie dowiesz, dopóki nie powiesz, co mówił tato!

– A jak ja ci powiem, to powiesz?

– Powiem!

– Tato mówił, bardzo zresztą niechętnie i właściwie niechcący, że zastał cię z obcym i przystojnym facetem na kanapie, i że to jest ten gość od afery szprotkowej. Więcej nie mówił, ale ja go pamiętam z twoich programów. Podobał mi się! To rzeczywiście ten Wojtyński?

– Ten ci sam. A tato nie zwierzał się wam, że nas zapytał prosto w nos, czy to dziecko jest nasze wspólne?

60
{"b":"87899","o":1}