Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Lalka pojechała w Karkonosze, robić fuchę. Jakiś film o górach. Duży, reklamowy. Ewka natomiast o ciebie pytała.

Ewa siedziała przed komputerem i przemawiała do niego obelżywie. Bardzo się ucieszyła na mój widok.

– Dobrze, że jesteś. Dlaczego on mi nie chce drukować?

– Bo głupi. Ja się na tym nie znam. Kazałaś mu?

– No, kazałam.

– Papier w drukarce jest?

– Nie wiem, czekaj…

Poleciała do drukarki, którą zainstalowano nam na korytarzu, jedną na kilka komputerów.

– Jest.

– To zadzwoń do informatyków. Jak Maksio?

– Maksio świetnie – odpowiedziała moja przyjaciółka, jednocześnie wypukując numer na telefonie. – Konsekwentnie chce się żenić. Panie Jacku, drukarka nie chce ze mną gadać! Jest papier… Nacisnęłam… Na górze, na tym pasku, po lewej… I nic… Tym poleceniem „drukuj” też próbowałam… I nic. Panie Jacku, ja pana proszę, niech pan lepiej przyjdzie, bo ja się boję, że go zepsuję bezpowrotnie!… Jak to kogo? Komputer! Czekam!

Odłożyła słuchawkę.

– Jesteśmy na etapie omawiania wesela. Ty wiesz? On naprawdę chce z tymi kordzikami.

– Od razu wiedziałam. On mi na to wygląda. A przyjęcie?

– W jakimś domu wczasowym. Aha, ślub będzie w Świnoujściu, bo tych wszystkich facetów z kordzikami tam trzymają. A może zresztą zdecydujemy się na przyjęcie na statku.

– Wojennym?!

– Coś ty. Na którymś z tych knajpianych, co to wożą ludzi na wycieczki z wyszynkiem. Moglibyśmy też wypłynąć. W morze. Albo na zalew.

– Bałabym się, że mi się goście weselni potopią.

– Ale za to, jakby kiwało, to nie będą tyle jedli.

– Nie będzie kiwało latem. A na wodzie bardzo dobrze się pije. I można dużo!

– W takim razie musimy to przemyśleć. Mam jeszcze trochę czasu.

– A kiedy nastąpi to radosne wydarzenie?

– Może w czerwcu? Dasz radę przyjechać w czerwcu?

– Teoretycznie powinnam. Fajnie tak planować własne przyjęcie weselne?

– Czy ja wiem? Niby tak, ale trochę mi się już nie chce. Próbowałam wyperswadować Maksiowi, przekonać, że może lepiej cichy ślub, ale powiedział, że mi się to spodoba. On wie, bo będzie miał już trzeci.

– Kościelny?

– Skąd, cywilny. Wyobrażasz mnie sobie jako nieskalaną pannę młodą w wianuszku mirtowym na głowie? À propos, a jak ty i Tymon?

– Bez zmian. O, pan Jacek przyszedł…

Ewa natychmiast przestała się interesować mną i zajęła panem Jackiem. Trudno się jej dziwić – nie mogła wydrukować tekstu dla lektora, który prawdopodobnie deptał jej po piętach.

Wtorek, 6 marca

Dyrektor programowy, niejaki Karol Kazubek, ongiś świetny reporter, dla którego na początku mojej kariery dziennikarskiej latałam po piwo, mając to sobie za honor, zaprosił nas na spotkanie w sprawie jubileuszu. Mnie, Krysię i Maćka.

– Ja wiem, że naczelny dał wam wolną rękę – powiedział na wstępie – ale chcę wiedzieć, coście wymyślili.

– Scenariusza nie dostałeś? Krysia mówiła, że posłała wszystkim świętym… Krysia, nie dałaś mu?

– Dałam. Już dawno. Czy dyrektor nie ma jakiejś kawy?

Karol, który nie lubił przesadnej technicyzacji pracy, ryknął przez zamknięte drzwi:

– Pani Jolu! Cztery kawy! Wszyscy chcecie kawę? – zwrócił się do nas. – Ty też, matko karmiąca? A co ty tu właściwie robisz?

– Jak to co? Program ci robię. Wybitny. A w ogóle to nie ja, tylko kto inny. Ja tu jestem towarzysko. Lubię sobie przychodzić do dyrektora na kawę. No i co z tym scenariuszem?

– No więc ja w zasadzie go czytałem… Ale moim zdaniem tego nie da się zrobić…

– Da się.

– Nie da się.

– Da się!

– Wiktoria. Ty się poważnie zastanów. Macie godzinę na antenie…

– Półtorej na żywo i jeszcze jakieś zlepki filmowe!

– No dobrze, ale popatrz tylko na tę pierwszą godzinę. Ile za planowałaś sekwencji?

– Czterdzieści sześć.

– I twoim zdaniem to jest realny scenariusz?

– Pewnie.

– Maciek, czy ona jest zdrowa na umyśle?

Maciek, jak zwykle dżentelmen w każdym calu, uśmiechnął się łagodnie.

– Przemyśleliśmy to. Osobiście wszystko policzyłem. Kilka razy. Mamy czworo prezenterów, wszyscy bardzo sprawni. Osiem kamer, operatorom też wierzę bez zastrzeżeń. Jeżeli dobrze wszystko przygotujemy, to się uda.

– A pomyśleliście, w ilu miejscach musicie być w krótkim czasie?!

– Oczywiście. – Maciek nadal uśmiechał się łagodnie. – Mamy kilka planów na ulicy, tam, gdzie będzie impreza, scena, muzyka i kramy z żarciem. Mamy następnych kilka planów w dużym studiu, gdzie robimy kawiarenkę z licznymi gośćmi – sami nasi zauważ – i gdzie na małej scenie panienki grają jazz. No i jeszcze piętro, gdzie dwie kamery wchodzą do newsroomu, montaży, reżyserki i tak dalej.

– I oni tak ci będą latali po tym piętrze i ciągnęli za sobą kable? Żeby było ładnie i żeby się prezenterzy mieli o co przewracać?

– Nie żartuj, dyrektorze. Cały budynek ładnie okablujemy już dzień wcześniej, a tam, skąd będziemy wchodzić, będą końcówki do kamer. I będzie tak: kończymy wejście, wrzucam inny plan, a tu tymczasem operator się wypina, biegnie do następnego po mieszczenia, wpina końcówkę kabla do kamery i już możemy grać. Góra dwadzieścia sekund to trwa. Sprawdzałem.

– Prezenterzy też będą biegać? I sapać potem do mikrofonu?

– No, nie, spokojnie, tak naprawdę nikt nie będzie biegał, bo mamy tam kilka kamer. Jedna robi, druga przechodzi. Karol, nie kombinuj, ja cię proszę, uwierz nam. Policzone wszystko jest precyzyjnie.

Karol miał minę świadczącą o tym, że jednak będzie kombinował.

– Wiecie, czego tak naprawdę się boję? – zaczął ojcowskim to nem. – Że niech ktoś przewali czas… te wejścia są takie krótkie, nie nadrobicie. Leżymy!

– Spokojnie – powiedziała Krysia. – Dyrektor nie widział, jak nasi prezenterzy mają przećwiczone zabieranie klientom mikrofonu… Zwłaszcza Marta. Mieliśmy taką sytuacje na Orkiestrze, kiedy facet się rozgadał.

– I co Marta? – zaciekawił się dyrektor, który bardzo lubił naszą blondynę z dopinanym lokiem.

– Zabrała. W pół zdania. Nie ma zmiłuj się.

– Ale nie nadużywacie tego? – zaniepokoił się nasz programowy.

– Nie. Ale czasem nie ma wyjścia. My się zawsze precyzyjnie umawiamy z klientem na czas rozmowy, ale bywa, że klient się rozpędza. I jeśli przestaje reagować na nasze subtelne sygnały, stosujemy rękoczyn prosty.

Karol zadumał się nad naszymi metodami. Tak naprawdę jednak nie mógł się do niczego doczepić… nie było szczegółu, który by nie był precyzyjnie przemyślany! W końcu miałam na to sporo czasu w szpitalu. I Maćka na telefonie.

Oczywiście, te szczegóły miały się jeszcze zmieniać do momentu emisji programu, ale wariant A już mieliśmy, można go robić choćby jutro.

– Dyrektor się nie martwi – powiedziała Krysia, która w stosunku do Karola zawsze używała tej dziwnej formy grzecznościowej, ponieważ nie pamiętała, czy na jednym pikniku firmowym przeszła z nim na ty czy nie. – Dyrektor nam zaufa. My jesteśmy starzy fachowcy, jak mówimy, że będzie dobrze, to będzie. Teraz mamy jeszcze jakiś miesiąc na udoskonalanie tego wariantu A, na różne poprawki i dodatki.

– Jakie poprawki?

– Nie wiemy – powiedziałam. – Gdybyśmy wiedzieli, to one już by tu były, w tym kwicie. Jeszcze mamy miesiąc, jak słusznie zauważyła Krysia, a przez miesiąc mogą się pojawić na horyzoncie różne atrakcje, o których dzisiaj nie mamy pojęcia.

Maciek dopił kawę.

– Mnie się wydaje, że ty nie masz wyjścia, dyrektorze. Musisz nam zaufać, że będzie okay.

Dyrektor kręcił głową powątpiewająco.

– Chciałbym… chciałbym…

– Bo teraz – kontynuował Maciek – to możemy jeszcze wiele godzin bić pianę bez specjalnej korzyści. A ja mam za pół godziny emisję.

– No dobrze – Karol przyjął postawę dyrektorską. – To jest na waszej głowie, pamiętajcie!

Wychodząc, nie mogłam sobie odmówić przyjemności.

– Dyrektorze – powiedziałam, wsuwając do gabinetu głowę, podczas gdy resztę miałam już w sekretariacie. – Zapomniałeś jeszcze się zmartwić tym, że w czasie całego programu będą nam setki ludzi z miasta latać po głowie, bo mamy dzień otwarty…

I szybko zamknęłam drzwi.

Na korytarzu Maciek z Krysią zapalili papierosy.

– Jednego nie rozumiem – mruknął Maciek, puszczając kłąb dymu. – Powiedział nam uroczyście, że to jest na naszej głowie. A na czyjej było do tej pory?

Piątek, 9 marca

Jak na facetkę ze zwolnieniem lekarskim w kieszeni jestem przeraźliwie aktywna. To wszystko, co sobie ładnie i wesoło wyssałam z palca, trzeba teraz zmienić w konkrety.

Przez kilka ostatnich dni odwaliłam setki rozmów telefonicznych z tymi wszystkimi ludźmi, którzy mają być u nas gośćmi honorowymi, i z tymi, którzy będą pracować przy imprezie. Drugie tyle rozmów odwaliła Kryśka.

A teraz padam na twarz i cały wieczór poświęcam oddawaniu się marzeniom o Tymonie moim kochanym, do którego bardzo, bardzo tęsknię.

W wolnych chwilach, oczywiście.

Sobota, 10 marca

Tymon pojawił się koło południa.

Coś mi mówiło, że może być zmęczony życiem, więc poczyniłam odpowiednie przygotowania.

Miał podkrążone oczy i wyglądał mizernie, co mnie rozrzewniło.

Jak ostatnia kapciowata żona (w ósmym miesiącu ciąży, szkoda, że jeszcze czwórka drobnych dzieci nie kręciła się nam pod nogami) posadziłam go w moim najwygodniejszym fotelu koło okna z widokiem na lipy i dęby w alejce.

Zrobiłam herbatę i podstawiłam mu pod nos.

– Boże, jak dobrze – westchnął szczerze. – Dlaczego ty nie chcesz za mnie wyjść? Miałbym tak codziennie.

– Nie licz na to – powiadomiłam go uczciwie. – Nawet gdybym za ciebie wyszła jutro, to wcale nie oznacza, że miałbyś tak codziennie. Ja jestem kobietą pracującą. W ostatnim tygodniu nadrobiłam jakiś miesiąc z tego, co przeleżałam w szpitalu.

– A jak tam dzidzia, nie protestuje?

– Dzidzia jest porządny człowiek. Zresztą czuję się świetnie. Ten szpital dobrze mi zrobił.

– To najważniejsze. Uważaj na siebie, Wikuś, ja cię proszę. Wiesz, głupio byłoby teraz coś zawalić, już tyle przeszłaś.

59
{"b":"87899","o":1}