Kiedy już taśma nam się kończyła, pokazaliśmy jeszcze na chwilę Michała, ocierającego autentyczny pot z czoła (kiepsko nas słyszał w hałasie ze sceny i bał się, że coś pokręci…), a potem przeszliśmy spokojnie na Martę, która odpytała przybyszów z Kołobrzegu, zachwyconych do głębi odbytą przed chwilą podróżą w pontonie oraz w ramionach ratowników. Kobietom, jak podejrzewam, najbardziej podobała się ta ostatnia część wojażu.
Jeszcze krótko Elka z bankowcami, jeszcze wolontariusze i cały niechorski sztab, zadowolony i zarzucony forsą – i przed nami stanęło najtrudniejsze dla Maćka wejście: Światełko do Nieba. Mieliśmy jakieś dwadzieścia pięć minut na ostatnie przypomnienia.
Omawialiśmy to wejście około miliona razy. Ale wciąż nam było mało, pamiętaliśmy bowiem straszliwe chwile z zeszłego roku, kiedy to weszliśmy na antenę, pokazaliśmy różne wstępne figle-migle, a pirotechnik spóźnił się z odpaleniem fajerwerków. Zanim ruszyły, Warszawa nas zdjęła z anteny…
Omal nie dostaliśmy wtedy zawału – Maciek i ja.
I postanowiliśmy, że w tym roku zrobimy fajerwery, jakich świat nie widział.
Wszyscy święci od Światełka zebrali się przy wozie. Nikt nie żartował, wszyscy byliśmy śmiertelnie poważni. Mieliśmy przydzielone dwie minuty na antenie i te dwie minuty były w tej chwili dla nas najważniejsze na świecie.
Maciek udzielał ostatnich wskazówek operatorom. Mnie coś tknęło i poleciałam na plażę, sprawdzić, czy na pewno pali się wielkie serce na pirsie. To serce było właściwie rusztowaniem wypełnionym węglem drzewnym – i ten węgiel należało podpalić co najmniej pół godziny temu, żeby w stosownej chwili nie buchały już z niego płomienie, ale by się tylko żarzył.
Żadnego serca na tle morza nie było.
Pobiłam rekord trasy z powrotem.
– Krysia! – wrzasnęłam, łapiąc oddech. – Serce się nie pali!
To, co powiedziała Krysia, nie mieści się w żadnym słowniku. Złapała pierwszego lepszego ochroniarza i kazała mu natychmiast znaleźć miejscowego faceta odpowiedzialnego za serce. Okazało się potem, że był cały czas na miejscu, tylko się zagapił na scenę.
Po chwili z serca buchały płomienie; strażacy lali na nie jakieś paliwo bez opamiętania. Ale żaru już nie będzie, tylko ten żywy ogień. A ognia będziemy mieli i tak dużo. Same ogniska na brzegu sporo dają.
Blada ze zdenerwowania Marta złapała mnie za rękę.
– Jezus Maria, Wika, mam dziurę w głowie, nie pamiętam, co mam powiedzieć…
– Spokojnie, Martuś, jak przyjdzie co do czego, to ci się klapka otworzy – pocieszyłam naszą cudną z lokiem. – Pamiętaj tylko, wszystko jedno, co będziesz mówiła, nie stawiaj żadnych kropek, leć jednym ciągiem, same przecinki, bo jak skończysz zdanie, to Warszawa może natychmiast z nas zejść. Dopóki nam się światełko nie rozhula, ty masz nadawać! My ci powiemy na ucho, kiedy możesz skończyć. Dobrze będzie! Chyba już tam lepiej idź, bo zanim się przedrzesz przez ludzi…
Marta przeżegnała się i ze swoją obstawą poleciała ustawić się na tle płonącego już teraz porządnie serca.
Maciek udzielał ostatnich wskazówek szefowi straży pożarnej, który miał dać sygnał do odpalenia ogni sztucznych.
– Słuchaj, Kris, musisz być koło mnie, najlepiej tuż za mną powiem ci „start, ognie”. Tylko uważaj, ja będę kilka razy mówił „start”, czekaj aż wyraźnie powiem „start, ognie”.
– Nie wiem, jak Jurek wytrzyma – powiedziała Krysia, spoglądając gdzieś w przestrzeń nad sceną.
Spojrzałam i ja. Na tyłach sceny unoszony na podnośniku jechał w górę operator, który miał pokazywać plażę w ogólnym planie oraz ognie na tle nieba. Całą tę kanonadę będzie miał za plecami i nad głową.
– Chodźmy do wozu – zaproponowałam.
Usiadłam na swoim miejscu, przytulona z jednej strony do przezroczystej ściany, z drugiej do Maćka. Strasznie ciasny ten nasz wóz, chociaż niewątpliwie niezły technicznie. Lubię to swoje miejsce podczas transmisji, pomiędzy realizatorem a szybą, za którą widzę roześmianą twarz Marcina. Niestety, dziś Marcin razem ze swoją roześmianą twarzą przebywa w wozie gdańskim.
Nasza mała reżyserka dźwięku nie wystarczyłaby mu na tak skomplikowane przedsięwzięcie.
Mnóstwo ludzi nam radziło, żeby to Światełko nagrać przed anteną i wypuścić z puszki, ale Maciek się nie zgodził.
– W całej Polsce ludzie zapalają od ósmej i my zrobimy to, jak przyjdzie nasza kolej.
– A jeśli coś znowu nie wypali? – Ten zeszłoroczny ból ze spóźnionymi fajerwerkami pamiętali wszyscy tutejsi…
– Musi wypalić. Przygotujemy wszystkich dokładniej niż w zeszłym roku.
– Zgrasz tyle elementów? Zawsze ci się coś obsunie!
– Zgram. To jest kwestia organizacji.
Takich dialogów było sporo i sceptyków przybywało w miarę, jak sami komplikowaliśmy sobie zadanie.
A teraz będziemy robić Światełko na żywo.
Wciśnięta między szybę a Maćka czuję, jak rośnie w nim napięcie. Właściwie już mu nic nie pomogę, a on musi liczyć na to, że wszyscy zrobią to, co do niech należy: operatorzy za kamerami i ludzie, przygotowujący wydarzenie – pirotechnicy, strażacy, różni tam funkcyjni.
Napięcie udziela się nam wszystkim. Nikt nie opowiada wiców, nikt się nie śmieje, operatorzy nie podglądają kamerami ładnych dziewczyn.
Maciek sprawdza łączność z operatorami, wywołuje każdego, a oni odpowiadają mu kiwnięciem kamery: słyszę. Kolejno każdy obraz na siedmiu monitorach odpowiada – tak.
Marta stoi przed pirsem, na tle gorejącego serca. Już nie widać po niej żadnego zdenerwowania. Uśmiechnięta, nieco wzruszona – ale bez przesady, zawodowiec musi pilnować swoich wzruszeń – a w ogóle najpiękniejsza na świecie.
Za plecami Maćka w otwartych drzwiach wozu stoją na stopniu Krysia i szef straży pożarnej z radiem w dłoni. Też sprawdza, czy dobrze słyszy pirotechników.
Na monitorze pojawia się warszawskie studio Orkiestry.
– Uwaga – mówi Maciek do wszystkich. – Warszawa weszła na antenę. My jesteśmy pierwsi po nich, za jakieś pięć minut wchodzimy.
Wszyscy milczą, wpatrujemy się w ekran.
Wszystkie kamery pokazują plany, od których Maciek zamierza zacząć.
Na scenie gwiazda wieczoru, czekająca na sygnał do startu.
– Halo, Szczecin – rozlega się z głośniczka głos kolegi z Warszawy. – Za minutę wchodzicie.
– Okay – odpowiada Maciek. – Jesteśmy gotowi.
Podany nieco do przodu, zaczyna wydawać polecenia:
– Uwaga, za minutę antena. Start, scena.
Perkusista nabija i gwiazda zaczyna śpiewać. Piętnaście tysięcy ludzi na plaży szaleje.
– Szczecin, uwaga – mówi warszawiak. – Jesteście!
– Jesteśmy – powtarza Maciek. – Marta, jesteś. Trzymaj ją, jedynko. Trójeczko, odjeżdżaj od statku. Start, pirsy!
Na trzech wychodzących w morze pirsach zapalają się fajerwerki, które biegną po betonie w głąb morza, gdzie unoszą się na rusztowaniach i opadają szerokim wodospadem ognia.
Marta na tle wielkiego płonącego serca gada jak szalona, wita, pozdrawia, zaprasza, mówi o dzieciach, dla których to wszystko się dzieje – nie stawia ani jednej kropki, ale nie jest to potrzebne, bo Warszawa nie zamierza z nas wcale schodzić.
Maciek miksuje w natchnieniu – widok ogromnej, nabitej ludźmi plaży, rozświetlone morze, płonące pirsy, dziewięć olbrzymich ognisk, gorejące serce trzymetrowej wysokości, statek w gali świetlnej, marynarze z płonącymi chemicznym ogniem flarami w dłoniach. Gwiazda śpiewa, Marta gada… Rozradowane twarze ludzi, machających rękami w geście pozdrowienia.
– Start, ognie! – ryczy Maciek.
W tej samej sekundzie Kris, szef straży powtarza to do nadajnika. Spoza sceny strzelają w niebo tysiące ognistych kwiatów.
Maciek szaleje. Bez ustanku wydaje polecenia operatorom, a jego dłonie na konsolecie są w ciągłym ruchu – obrazy na monitorze zmieniają się jak w kalejdoskopie, nakładają na siebie, wirują w szalonym tańcu.
Wykorzystuję moment, kiedy Maciek nabiera oddechu i wrzeszczę do Marty: – Marta, starczy! Kończ!!!
Ale Marta nie słyszy, najwyraźniej w miejscu, gdzie stoi, hałas ze sceny i łomot wystrzałów zagłuszają dźwięk w słuchawkach.
W końcu Maciek przestaje ją pokazywać, a Marcin zdejmuje jej dźwięk.
Maciek, odchylony od konsolety, przyparty plecami do ściany, realizuje dalej. Nie wiem, czy mam patrzeć na ekran, na którym dzieją się cuda, czy na niego, który z błyskiem w oczach te cuda wyczarowuje. W efekcie dostaję rozbieżnego zeza, bo chcę widzieć jedno i drugie.
Za nami, w otwartych drzwiach wozu, ryk radości i satysfakcji – nie tylko ja patrzę na to, co wyprawia Maciek.
W końcu Warszawa z nas schodzi.
Maciek nie przerywa pracy; jeszcze przez kilka minut wrzeszczy do operatorów i miksuje to, co od nich dostaje. Nagrywamy to sobie na zaś.
Prawie płaczemy z radości. Wyszło nam! Och, jak nam wyszło!
Wreszcie koniec tej zabawy. Wylatujemy z wozu jak z procy i następuje ogólne wpadanie sobie w ramiona. Wszyscy ściskają się ze wszystkimi.
– Maciuś, jesteś genialny – wrzeszczę.
Bijemy mu brawo. Maciek śmieje się jak opętany. Oczy mu błyszczą.
– Wiecie, ile minut byliśmy na antenie?
– Cztery! Cztery minuty! A mieliśmy być dwie!!! – Krysia tańczy dziki taniec.
Wracają operatorzy i Marta ze swoim bodyguardem. Następuje kolejna runda uścisków i okrzyków. Przybiega Wiesio.
– Wiecie, gdzie jest Jurek?
Milkniemy. Istotnie, Jurka, który przeżył to całe bombardowanie na wysokości dwudziestu metrów, w koszu podnośnika, nigdzie nie widać.
Wiesio ma tajemniczą minę.
– Pokażę wam – mówi.
Dwadzieścia osób podąża za Wiesiem. Ten prowadzi nas do namiotu socjalnego, w którym od jakiegoś czasu jest już i światło, i piec.
W kącie pustego namiotu, za długim stołem, siedzi Jurek, oparłszy głowę na dłoniach.
Czyta książkę.
Dookoła wszyscy szaleją, a on czyta książkę!
Spojrzał na nas obojętnie i powrócił do lektury.
– Zostawcie go – szepnęła Krysia. – Szajba mu odbiła na tym podnośniku. Musi odreagować!
Poszliśmy, oczywiście, do gdańszczaków.
Resztę wejść też zrobiliśmy ładnie.
Ale to największe napięcie już z nas właściwie opadło.
Cztery minuty na antenie… a miały być dwie… a miały być dwie…