Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Słuchajcie, dowódca tego okrętu mówi coś głupiego – wysapała Krysia.

– Najlepiej sama z nim pogadaj i zdecyduj, co robimy!

– Ale co mówi?

Ewa już wpychała mi do ręki komórkę.

– Masz, gadaj, Maks jest po drugiej stronie.

– Witam, panie komandorze, Wiktoria Sokołowska. Co się stało?

– Pani Wiktorio, kiedy chcecie zrobić z nami to wejście? Bo jest jeden kłopot…

– Za pół godziny. Musimy mieć rozmowę z panem! Podobno macie dla nas jakieś rzeczy na licytację?

– Mamy. Dobrze, pół godziny jeszcze spróbuję zostać.

– Jakie pół godziny – przerwałam mu. – Mieliście zostać do Światełka! Do dwudziestej trzydzieści!

– Wiem, ale stan wody się zmienia. Najprościej mówiąc, jak dla laika: morze się cofa i jeżeli się nie odsuniemy, zostaniemy na piachu!

– Jak to morze się cofa?

– Po prostu. Na pewno pani widziała, że plaża jest większa albo mniejsza, właśnie w zależności od stanu wody. To jest zmienne zjawisko. No więc teraz właśnie ona się zwiększa. Kosztem dna morskiego. Ale niech pani się nie martwi, przynajmniej o to najbliższe wejście. Zrobimy. Potem już nie będę mógł narażać okrętu. Admirał mnie zabije, jeżeli zaryzykuję tylko dla pięknych oczu uroczych pań z telewizji.

– Jasne, wszystko rozumiem. Najważniejsze, że w ogóle jesteście. Na razie.

Maciek spojrzał na mnie z pytaniem w oczach.

– Mamy okręt jeszcze na jedno wejście. Morze im się cofa, kurczę! Nie chcą zostać na piachu.

– No trudno. – Mój ukochany realizator potrafił się zdobyć na filozoficzne podejście do rzeczywistości. – Nie można mieć wszystkiego. Mam wrażenie, że już powinniśmy przygotować się do anteny.

Na to hasło każdy udał się na wyznaczone pozycje. Oczywiście, na przecudnego Maksia wypuściliśmy naszą przecudną Martusię z lokiem.

Ale nie takie Martusię musiał on mieć w małym palcu, bo w ogóle się nie speszył, a przeciwnie, oboje tryskali urokiem, aż nam w wozie pojaśniało od tych uśmiechów i błysków w oku.

Mieliśmy jednak chwilę napięcia. Marta przedstawiła pana komandora, zmartwiła się, że będą zaraz odpływać, choć mieli być do wieczora, spytała, dlaczego, ach, dlaczego – i pan komandor zaczął jej robić mały wykład z hydrografii.

– Marta, nie gadajcie tyle – wrzasnęłam do mikrofonu. – Do rzeczy! Mów o licytacji i spadaj!

Marta usiłowała przerwać komandorowi, ale on właśnie się rozpędzał i zaczynał roztaczać przed nią wizję okrętu na mieliźnie. Cały czas usiłował przy tym zabrać jej mikrofon, ale mu go na szczęście nie oddała, więc tylko dłonią w rękawiczce przytrzymywał jej rękę z bezcennym sprzętem. Czas uciekał jak szalony.

– Marta, skracaj!

Marta uczyniła kolejny bezowocny wysiłek. Komandor skłonił się lekko w jej stronę i leciał dalej. Rzuciliśmy oboje z Maćkiem grubym słowem.

– Marta, koniec! Już!!!

Na takie hasło nasza prezenterka nie czekała już ani ułamka sekundy, tylko nieco brutalnie wyszarpnęła pięknemu komandorowi rękę i mikrofon.

– Bardzo, bardzo żałujemy – powiedziała w tempie ekspresowym – że nie będziecie z nami do końca, ale jesteśmy szczęśliwi, że w ogóle zdołaliście dopłynąć i że przywieźliście – tu wyrwała mu spod pachy paczkę z prezentami od flotylli – gadżety, które zlicytujemy wieczorem!

Pomachała pakunkiem. Maciek zszedł z nich i pokazał Michała, buszującego pośród kramów z żarciem. Tu już problemów nie było. Podobnie w knajpie, gdzie Ela hasała na scenie wśród wesołych harcerek z okolicznych wsi.

Dziesięć minut później dobrnęła do nas Marta, porządnie zziajana; jednak to chodzenie po piachu dawało w kość…

– Ludzie kochane! Co wyście mi za rozmówcę przysłali! W ogóle nie zamierzał przestać gadać, a tę łapę to miał ciężką jak imadło!

Maciek pocałował ją w przegub.

– Widzieliśmy, jak cię trzymał za rączkę.

– Trzymał za rączkę! Będę miała siniaki! Jemu chodziło o mikrofon, a nie o moją rączkę. Chciał, żeby cała Polska widziała, jaki on jest uczony. Ja was strasznie przepraszam, pewnie przewaliliśmy czas, ale sami widzieliście.

– Widzieliśmy. Byłaś dzielna, Martuś. Jeden zero dla ciebie!

– No to lecę do gdańszczaków!

Gdańszczaków zawsze cechował wysoki współczynnik uroku osobistego, połączony z równie wysokim współczynnikiem profesjonalizmu. To sprawiało, że po pierwsze zawsze, kiedy tylko budżet nam pozwalał, zamawialiśmy ich sobie na duże imprezy ze skomplikowanym dźwiękiem, po drugie zaś ich wóz zawsze był zapchany przyjaciółmi płci jak najbardziej obojga. Cała nasza prezenterska trójka opuszczała gościnne progi tylko po to, żeby zrobić kolejne wejścia.

Misję podziękowania Maksiowi wzięła na siebie Ewka. Oddała mi tylko na chwilę swoją prywatną komórkę, za pomocą której ową misję wypełniała i jak już wypowiedziałam konwencjonalne formułki, zabrała mi słuchawkę i poszła sobie, wciąż prowadząc ożywioną konwersację.

O trzeciej zaliczyłam drugą kawę po irlandzku.

Plaża powoli się zapełniała. O czwartej miała ruszyć duża scena.

Szymon zapalił już swoje wstrząsające światła, ale rzeczywiście dzisiaj wyglądało to zupełnie inaczej niż wczorajszego wieczora, kiedy piasek pustej plaży odbijał światło.

Na brzegu płonęło dziewięć wielkich ognisk. Ludzie piknikowali wokół nich w najlepsze, niektórzy nawet piekli kiełbaski.

W styczniu!

Koncert hulał na całego, a my byliśmy po trzynastu wejściach, kiedy zadzwonił facet od żeglugi z Kołobrzegu.

– Pani Wiktorio! Płyniemy do was. Jest nas full na statku, mamy pieniądze, spróbujemy zacumować przy pirsie, bo widziałem, że okręt sobie poszedł! Ale mogą być kłopoty, bo chyba wiatr się wzmaga. No i nie wiemy, co z tym stanem wody. Jak już będziemy u was, to podejmiemy decyzję na miejscu.

– Okay. Czekamy.

Podeszłam do wydm, żeby widzieć plażę. Szymonowe światła wyraźnie wydobywały z mroku białe grzywki na ciemnej powierzchni morza. Tych grzywek przedtem nie było.

Pomiędzy naszymi wozami plątały się tabuny ludzi. Nasi, nie nasi, wykonawcy, ochroniarze, publiczność, wolontariusze, goście planu, miejscowi, przyjezdni i tak dalej. Odnalazłam grupkę naszych operatorów, wśród których stał Maciek i psuł sobie płuca papierosem. Wszyscy zresztą robili to samo. Powiedziałam o statku z Kołobrzegu.

– Za trzydzieści pięć minut wchodzimy – zauważył Maciek. – Czy oni do tej pory będą?

– Tak mi się wydaje.

– Mam pomysł – zakomunikował Pawełek. – Jakby nie mogli stanąć przy pirsie z powodu wody albo wiatru, to może by tak ich ściągnąć na ląd przy pomocy tych ludków z ratownictwa? Wiecie tych, co się pokazywali w jednym z pierwszych wejść. Oni tu cały czas są. I ten ich ponton też jest.

– No jest, zabezpieczają… – Maciek zastanowił się chwilę. – Szymona mi dajcie!

– Jest Szymon, tam stoi. Szyyyyymooon! – ryknął Paweł, usiłując przekrzyczeć hałas sceny.

Usłyszał i przyszedł leniwym krokiem.

– Czemu się drzecie?

– Powiedz mi, czy jesteś w stanie tym reflektorem, który masz koło najdłuższego pirsu, oświetlić mi statek za pirsem, ponton który do niego podchodzi, zabieranie ludzi i poprowadzić wywożenie ich na brzeg?

Szymon wykonał krótką pracę myślową.

– Jestem – powiedział lakonicznie.

– Dobrze. Poczekaj jeszcze chwilę, powiem ci, czy na pewno będziemy to robili.

Pawełek już zdążył przyprowadzić do nas głównego machera od pontonu ratownictwa brzegowego.

– Czy panowie dacie radę – zapytałam – wziąć ludzi z małego statku pasażerskiego w okolicy końca pirsu i przetransportować ich na brzeg?

– Oczywiście – odrzekł facet, a oczy mu zabłysły jak gwiazdy. – W dowolnych ilościach. Przy czym muszę pani powiedzieć, że my też na sam brzeg nie dopłyniemy, tylko ich wyniesiemy na rękach.

– Proponuję, żeby Michał skomentował z brzegu tę całą akcję ratowniczą, a Marta niech potem porozmawia z gośćmi już na suchym lądzie.

– Bardzo dobrze – powiedział Maciek. – zrobimy jak ze śmigłowcem: akcja z puszki i rozmowa na żywo. Paweł, Szymon idziemy na brzeg. Panów też poprosimy. Bartek, skocz po Martę i Michała. Wika, wydzwoń tych z Kołobrzegu i powiedz im dokładnie, co zamierzamy zrobić. Niech podejdą, jak blisko mogą, i czekają na ponton ratowniczy. Ja zaraz wrócę, tylko się zorientujemy, jak to rozwiązać technicznie.

Wydzwoniłam. Pan z żeglugi był zachwycony. Właśnie są w drodze i doszli do wniosku, że raczej nie dojdą do tego pirsu, bo się będą bali. Fala się robi za duża.

Po paru minutach przygalopował Maciek.

Poszliśmy do wozu.

– Zdążymy to nagrać?

– Spokojnie. Już ich widać, patrz.

Istotnie, z kamery Pawła mieliśmy słaby na razie obraz majaczącego na morzu białego stateczku.

– Zaraz wejdą w światła.

– Już ich mamy. Start, Beta. Pawełku, pokaż mi ten statek a potem prowadź ponton od brzegu do nich, nie powinien zbaczać ze światła.

Ależ to były sceny! Pomarańczowy ponton popruł do statku jak szalony, wzniecając wściekłe bryzgi, doskonale widoczne w światłach Szymona. Podszedł do burty stateczku spacerowego i ratownicy zaczęli przeprowadzać ludzi na swoją jednostkę. Po czym ponton zawinął z nieprawdopodobnym fasonem i rozdzierając czarne fale, runął ku brzegowi. W pewnym miejscu jednak zwolnił, zatrzymał się, a ratownicy w pomarańczowych kombinezonach na własnych plecach, na barana, wynosili pasażerów statku na brzeg.

– Bardzo dobrze – powiedział Maciek, kiedy już mieliśmy wszystko ładnie nagrane. – Montuj to, Mateuszku, jak najszybciej. Masz niewiele czasu…

– Spokojnie – odrzekł Mateusz – za dwie minuty będę gotowy.

Tym wejściem mieliśmy nadzieję rzucić wszystkich na kolana. I tak się, na dobrą sprawę powinno stać, bo wyszło nam koncertowo. Puściliśmy akcję z zapisu, Michał komentował, okropnie zemocjonowany, a ponieważ nic nie widział z tego, co komentuje (zażądał monitora na plaży, gdzie sterczał, ale został przez Maćka dość brutalnie sprowadzony na ziemię), rzucaliśmy mu do ucha krótkie komunikaty typu „są przy burcie”, „ruszyli z powrotem”, „zatrzymali się”, „niosą ich na rękach”, „są na brzegu”. Był niezwykle sugestywny. Nie dziwiło nas to, bo Michał to zawodowiec, a całą akcję widział przedtem naprawdę. Nawet twierdził, że się przejął, ale nie wszyscy mu uwierzyli.

50
{"b":"87899","o":1}