– Więc stanowczo pan doradza irysy? Nie lilie? Na pewno?
– Zdecydowanie. Mówi pani, że to była młoda osoba, a lilie są takie okazałe, no i tak silnie pachną. A jeżeli wśród gości znajdzie się ktoś uczulony na zapachy?
– Panie, cała rodzina alergiczna. Ma pan rację. Niech będą irysy. A może by jednak dodać róże?
– Róże niezbyt pasują do irysów. Jeżeli się już zdecydujemy na te irysy – radziłbym białe i jasnofioletowe – to róże psułyby harmonię.
– Harmonię by psuły, powiada pan – zastanawiała się klientka, osoba wybredna. – Bo wie pan, my chcemy, żeby ich było bardzo dużo. I koniecznie do trumny włożyć. Ja myślałam, że gdyby tak jednak róże, takie jasnoróżowe albo łososiowe… można by ułożyć na poduszce, tak dookoła głowy. To by ją ożywiło, rozumie pan.
– Ja bym nie był za ożywianiem – powiedział pan Janek z powagą eksperta. – Ja bym został przy irysach. Chyba, że państwo wolą róże, ale to już tylko róże wtedy, bez żadnych innych kwiatów. Róże nie potrzebują towarzystwa.
– A co jest tańsze? – zainteresowała się rzeczowo dama.
– Ceny są mniej więcej jednakowe. Wszystko mamy szklarniowe, róże nasze, a irysy sprowadzamy z Holandii. Z tej samej firmy, która dostarcza kwiaty na noworoczne koncerty Filharmoników Wiedeńskich, na pewno pani ogląda pierwszego stycznia…
Ten snobistyczny argument przeważył szalę na korzyść irysów. Dama złożyła zamówienie i wyszła. Mogłam pogadać z kwiaciarzem.
– Dzień dobry, panie Janeczku, jak tam interesy?
– Jak to na jesieni, pani redaktor. Niby nieźle idzie, bo więcej pogrzebów – odpowiedział konkretny z natury pan Janek. – Z drugiej strony ludzie nie mają pieniędzy na jakieś wystawne zamówienia. Tacy klienci jak ta pani zdarzają się dosyć rzadko. A czym mogę pani redaktor dzisiaj służyć?
– Kredytem, panie Janeczku. Nie mam forsy, a potrzebuję ładny bukiet. Zapłacę panu po honorariach, koło dwunastego. Możemy tak zrobić?
– Dla pani zawsze. – Pan Janek był szarmancki. – Domyślam się, że bukiet okazjonalny?
– Jak najbardziej. Moi rodzice obchodzą dzisiaj czterdziestą rocznicę ślubu, a ja o tym kompletnie zapomniałam. Łaska boska, zdążyłam sobie przypomnieć w porę. Doradzi mi pan?
– Oczywiście, pani redaktor. Ale tym razem myślę, że jednak róże i to te najokazalsze, purpurowe. Tradycja. Chyba że w rodzinie jest jakaś inna tradycja, może na przykład mama pani zawsze dostawała białe bzy albo coś w tym rodzaju. Bo tych nowoczesnych mutantów – tu pan Janek machnął ręką lekceważąco w stronę olbrzymich anturiów, strelicji i innych egzotów – nie polecałbym przy takiej okazji. No, ewentualnie storczyki, jeśli ktoś lubi. Ale generalnie jestem za prostotą.
– Ja też – mruknęłam. – Nie ma to jak proste upodobania. Róże, złoto i brylanty. No to biorę czerwone róże. Czterdzieści sztuk, ma pan tyle?
– Powinienem mieć, chociaż to już końcówka tych najładniejszych. – Pan Janek ułożył mi artystyczną wiąchę wspaniałych, olbrzymich, aksamitnych pąków. Ale nie poprzestał na tym. – Jeszcze chwileczkę, proszę poczekać.
Rzucił się na zaplecze i po chwili wyleciał stamtąd z bukietem kolorowych irysów i tulipanów, przewiązanym pozornie byle jak workowatą tkaniną. Bukiet był przecudny i wyglądał jak skrzyżowanie maja z czerwcem. Spostrzegłam, że pan kwiaciarz staje na baczność i szykuje się do przemowy.
– Pani redaktor – zaczął uroczyście – proszę oba te bukiety przyjąć ode mnie i zapomnieć o płaceniu. Ja niedawno widziałem taki jeden pani reportaż, o pani… nie pamiętam, jak się nazywała… taka mocno starsza pani ze wsi pod Słupskiem…
No proszę, znowu komuś podobała się babcia Felcia! Swoją drogą już trzeci raz leciała w paśmie powtórkowym.
– I chciałbym pani podziękować za ten reportaż. Za to, że pani znalazła taką kobietę i pokazała ją nam wszystkim. Proszę wręczyć szanownym rodzicom te róże, a to dla pani ode mnie, takie trochę wiosny jesienią, w podziękowaniu za film o tej starszej pani.
– Panie Janeczku kochany! Dziękuję najserdeczniej, cudne są te kwiatki… ale za róże panu zapłacę.
– Absolutnie, mowy nie ma, nie przyjmę, a jeśli pani doniesie mojej żonie, to koniec z naszą przyjaźnią! Ja tak żartuję, oczywiście, ale proszę mi zrobić przyjemność!
No to mu zrobiłam przyjemność. Uścisnęliśmy sobie dłonie i obładowana kwiatami wyszłam z kwiaciarni.
Ta babcia Felcia… Robiłam reportaż półtora roku temu, a ciągle ktoś mi o niej mówi. Rzeczywiście, babcia jest rewelacyjna, a pies z kulawą nogą by o niej nie wiedział, gdyby nie media. Tak naprawdę opowiedział mi o niej jeden gazeciarz.
„Zrób o niej film – powiedział – bo ja mogę ją tysiąc razy sfotografować, a to nie będzie to”.
Babcia podbiła nasze serca. Lekko po osiemdziesiątce, w pełni sprawna umysłowo, fizycznie też, nieduża, wiekiem zgięta, sama prowadzi swoje spore gospodarstwo – do tej pory, o ile wiem wtedy pokazywała nam, jak pracuje: przerzucała gnój, biorąc na widły jego ilość, która przerażała naszych wysportowanych kolegów, biegała jak fryga, a kiedy trzeba było przejść z jednego boksu ze świnkami do drugiego, zadarła po prostu spódnicę i pokazując światu koślawe nóżki z żylakami, przeskoczyła metrowy murek. Paweł szalał ze szczęścia, bo kiedy poprosił o dubel, babcia ochoczo powtórzyła numer. Opowiadała nam też o swojej przeszłości, o tym, jak płakała, kiedy przyjechała z mężem pięćdziesiąt lat temu na Pomorze – pod Hrubieszowem tak pięknie, mówiła, ziemia płaska jak stół – a tu góry i doły, jak też to się uprawiać będzie? Ale przeżyła tutaj pięćdziesiąt lat, pochowała męża. Tylko dzieci nie bardzo jej się udały.
– Nie zostawię gospodarki wnukom – powiedziała stanowczo, wygrażając sękatą rączką do mikrofonu. – Nie zostawię, bo zmarnują, pijaki jedne. Sama będę robić, póki życia. A potem zostawię komuś, kto doceni. Jeszcze nie wiem komu, ale już sobie coś myślę…
Pokazywała nam swoje, nader skromne, mieszkanie.
– Telewizji mało oglądam. Tylko wiadomości muszę zobaczyć codziennie. Polityka mnie interesuje. Za to ja czytam, widzą państwo – pochwaliła się, pokazując nam kilka książek i czasopism na stoliczku koło łóżka.
Babcia nie uznawała romansów. Książki historyczne to co innego. Sama miała udział w historii.
– Ja byłam w AK łączniczką. Miałam takie grube warkocze, w warkoczach przenosiłam meldunki.
W ramach pokazywania swoich skarbów babcia zaprowadziła nas przed staroświeckie tremo.
– Państwo zobaczą, to mi przyjaciele podarowali. To się nakręca, o tak, i gra!
Pozytywka. Mała pozytywka, plastykowa i dosyć zwyczajna, z tancerką na wieczku.
Babcia była zachwycona zwłaszcza tą tancerką, która obracała się w takt wiedeńskiego walca.
– Pawełku – szepnęłam do operatora – zrób mi to, ja cię proszę, błagam, zrób mi to! Patrz, jakie ona ma te ręce…
– Dobrze, wszystko wiem, zrobię ci, spokojnie. Beret, chodź tu z kijem. Marek, światło, tu postaw, w kontrze, tutaj daj blendę.
Babcia cierpliwie czekała na rezultaty naszych posunięć. To była najpiękniejsza sekwencja. Paweł ją bardzo czule wypieścił, a przy jej nagrywaniu ściskało mnie za gardło. Było coś niesłychanie wzruszającego w tej starej kobiecinie – nie, nie kobiecinie, babcia Felcia nie potrzebowała protekcjonalności – w tej wspaniałej, starej kobiecie, kiedy brała w swoje duże dłonie czarne puzderko, przekręcała kluczyk i demonstrowała nam z dziecięcym uśmiechem dumy na pomarszczonej twarzyczce, okolonej porządnie zawiązaną chustką, ten grający drobiazg. Oczywiście Paweł dojechał do zbliżenia pozytywki w babcinej ręce i to był niesamowity kontrast: ta ręka, taka żylasta, męska, zaniedbana, spracowana – i małe bawidełko, plastykowa tancereczka, pomalowana na złoto, tańcząca walca na wieczku pudełka.
Babci szalenie się spodobała praca na planie. Bo tak w ogóle to babcia jest światowa. Ma wielu przyjaciół z miasta, oni do niej przyjeżdżają, ona urządza na przykład dożynki, piecze ciasto, siedzą i gwarzą o życiu…
Dla nas też upiekła ciasto. Sernik. Pyszny. I zapraszała nas do siebie.
Bardzośmy ją wszyscy pokochali, ale wątpię, czy jeszcze kiedykolwiek się zobaczymy. Bo to już tak jest – kiedy robię reportaż o kimś, kto mi się podoba, zaprzyjaźniam się z nim, staram się jak najwięcej dowiedzieć; wszystko po to, żeby to moje kino było jak najciekawsze, jak najprawdziwsze. Potem robimy zdjęcia, montujemy – przez cały czas żyję życiem moich bohaterów. Potem materiał idzie, a ja zapominam. No, może nie o wszystkich, niektórzy mi zostają na całe życie, jak na przykład babcia Felcia właśnie, albo, jak przewiduję, kamieniarka. Ale o większości – zwłaszcza jeśli to są jakieś okazjonalne materiały, bo coś się akurat stało – zapominam.
– Przeżuwasz i wypluwasz – powiedział kiedyś mój ojciec.
– Bardzo nieapetyczne skojarzenie, tato – powiedziałam – i kompletnie bez sensu. Zawsze mi coś zostaje. Jakaś suma doświadczeń i wiedzy o życiu.
– Ale ty ich oszukujesz – kontynuował ojciec. – Oni myślą, że zyskali w tobie przyjaciela, a tobie chodzi tylko o jak najlepszy efekt antenowy.
– Bo ja pracuję dla anteny. A przyjacielem jestem, jak najbardziej. Na czas kręcenia materiału, a niekiedy nawet na zawsze. Zrozum, tato, ja nie mogę utrzymywać przyjacielskich kontaktów ze wszystkimi, o których robiłam programy, bo by mi nie starczyło czasu na życie.
– Przecież ty nie masz żadnego życia – powiedział bezlitośnie ojciec – Żyjesz cudzym. Żerujesz na cudzym. Przeżuwasz i wypluwasz.
Kontakty z moim ojcem nie kończą się awanturą wyłącznie kiedy poświęcamy się grze w szachy. Staram się zresztą unikać jakichkolwiek rozmów z nim na tematy pozaszachowe, ale czasem zahaczamy o sprawy egzystencjalne. Awanturę zazwyczaj wywołuję ja, kiedy mam dość poglądów mojego tatunia na swoją młodszą córkę. Starsza nie budzi jego dezaprobaty, przynajmniej w takim stopniu jak ja. Aczkolwiek też daje jej popalić. Ale Amelia ma w domu generalnie lepiej. Wyszła za mąż w stosownym czasie, a ponieważ złapała męża uroczego i z dużym poczuciem humoru, więc wsparta na jego silnym ramieniu radzi sobie jakoś z naszym apodyktycznym rodzicielem. Raz tylko, przed laty, straciła cierpliwość, kiedy ojciec stanowczo domagał się wnuczki. Tłumaczyła mu, że po urodzeniu Bartka miała poważne komplikacje, że lekarze nie radzą jej ryzykować, ale ojciec wiedział swoje.