Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– A więc żeeegnaj mi, kochaaaana ma, za chwilę wypływamy w długi rejs…

Kiedy doszliśmy do drugiego refrenu, spotkała nas niespodzianka.

Z drugiej strony pomostu, od niemieckiego ogniska, dotarła do nas ta sama pieśń, w języku oryginału jednakowoż.

No więc Karol z Marcinem też przeszli na angielski. Refren brzmiał wspaniale.

Zakończyliśmy przebój wspólnie.

Po czym germański zapiewajło ryknął pełną piersią kolejny hicior polskich szantowisk:

– Rrrrrrolling down to old Maui!

Podjęliśmy wszyscy.

Niebawem jeden z naszych nowych niemieckich przyjaciół popędził do pokoju po koncertinę, czyli taką maciupką harmonię, no i zaczęła się integracja.

Koncert pieśni marynarskich (nauczyli nas tego przeboju o drei Matrosen …) połączony ze wspólnym piciem piwa skończył się około trzeciej nad ranem. Nie starczyło mi samozaparcia i nie zrezygnowałam z imprezy ani minuty wcześniej. Może powinnam, ze względu na kotusia, ale pomyślałam sobie: niech się przyzwyczaja. Też będzie kiedyś żeglował i niech się zawczasu uczy śpiewać.

Ale warunków do zawiadamiania Jarka znowu nie było.

Miągwa Fryderyka nie śpiewała. Trąbiła jednak piwo jak stara. Na moje oko po czwartej półlitrowej butelce powinna zacząć śpiewać. A ona nic. Natomiast się śmiała. Jakoś tak dziwnie, z tą chrypką. Jarcio zapewne uznaje taki śmiech za niezwykle seksowny.

W salonie spaliśmy solidarnie, ale niesymetrycznie. Stale ktoś się budził, gdzieś wyłaził… W tym ja, oczywiście. W sumie nie była to najlepiej przespana noc.

Na sobotę planowaliśmy spokojne śniadanie i przejście do Trzebieży, gdzie też czekało nas imprezowanie w towarzystwie przyjaciół żeglarzy kończących sezon. Udało nam się zebrać do kupy dopiero koło jedenastej, a śniadanie jedliśmy cichutko i w niedużych ilościach… Jakoś nikt nie śpiewał. Niemców też nie było widać; potem się okazało, że oni już od ósmej na nogach, pojechali zwiedzać Uznam i Świnoujście. Wspominaliśmy ich – acz niemrawo – bardzo mile. Kto by pomyślał, że trafimy na takich szantofilów…

Kiedy zaczęliśmy już na dobre zbierać się do odlotu i zakładać na siebie cieplejsze odzienie, Marcin odkrył w kieszeni kurtki dwa nowiutkie flety o nietypowym kształcie, zwężające się z jednej strony, czwórgraniaste i w dodatku czarne.

– Skąd ja to mam? Ej, słuchajcie, wiecie może, kto mi to dał?

– Pokaż – powiedział Karol i spróbował zagrać. – Ty, to brzmi jak regularna irlandzka świstawka… Kto to wczoraj miał?

– Ten chudy, jak mu było, Sztefek – przypomniałam sobie. – Grał na tym irlandzkie sztajery. A Frydka, przepraszam, Frida tańczyła. Chyba się zaprzyjaźniliście i on ci to podarował na pamiątkę.

– Mnie czy Marcinowi?

– Tobie, ale Marcin schował do kieszeni, bo miał duże kieszenie. Ciekawe, czy on teraz wie, gdzie te flety są…

– No i patrzcie, jakie sympatyczne Niemce. A myśmy się uprzedzili. To przez te ich straszne pieśni. Bawarsko-tyrolskie.

– Bardzo dobrze – powiedział Tata stanowczo. – A teraz proszę uprzejmie: wszyscy na dek, odjeżdżamy z tego raju, możecie po drodze ćwiczyć, wieczorem w Trzebieży się przyda.

Pozbieraliśmy swoje, nieliczne zresztą, manatki i udaliśmy się na pokład. Wiatr mieliśmy w sam raz. To nas ucieszyło, bo żadne z nas nie było w bojowym nastroju.

Drogę do Trzebieży uprzyjemniały nam nieustanne ćwiczenia dwóch zapalonych flecistów. Nie było to łatwe przeżycie, ale trzeba przyznać, że się chłopcy wyćwiczyli i mogliśmy oczekiwać, że dwa albo nawet trzy celtyckie tanuszki zagrają jak należy.

Miągwa trzymała się uparcie Jarka przez całą drogę. Nawet z nim specjalnie nie rozmawiała, nawet mu w oczka nie zaglądała. Po prostu była przy nim. On na pokładzie – ona też. On na dole – ona z nim. Do konwersacji pozostał mi Tata Królik, zresztą przeuroczy pan, za którym przepadałam – w normalnych warunkach. Ale teraz warunki były nienormalne i rozpierała mnie Wiadomość.

W Trzebieży natychmiast przygarnęły nas przyjazne ramiona żeglarskiego towarzystwa ze Śląska, które już tylko na nas czekało, żeby zacząć bankietowanie.

Tym razem miągwa padła na samym początku.

O radości! Teraz go złapię.

Nie złapałam. Odholował ją na łódkę i tam, niestety, przy niej pozostał.

Ze złości rzuciłam się na te irlandzkie tańce, które Karol z Marcinkiem wyćwiczyli perfekt – nie mogli się tylko zgodzić co do tego, czy to jig, czy reel, czy może hornpipe. Kazaliśmy im się postukać w czółka i grać, dopóki będą w stanie. Byli w stanie dosyć długo, więc bawiliśmy się świetnie przy tych trzech melodiach, jakie opanowali. Potem Ślązacy zapragnęli śpiewać, no i powtórzyła się historia z wczorajszego wieczora. Tyle że integrację polsko-niemiecką zastąpiliśmy integracją Śląska z Pomorzem. Przed pójściem spać ustaliliśmy solidarnie, że łączymy oba regiony w jeden duży, wcielając przy okazji Wielkopolskę i co tam jeszcze po drodze. Ziemię Lubuską?

A moja zasadnicza sprawa dalej leżała odłogiem.

W niedzielę pozostawało nam już tylko wrócić do Szczecina i zostawić łódkę w Tatowym hangarze na Dąbskim.

Ślicznie było. Słońce świeciło, jesiennie kolorowe brzegi Odry, żółte i pomarańczowe, odbijały się w wodzie… Sielanka. Wszyscy byliśmy trochę rozmarzeni. To już ostatnia taka przyjemność w tym roku. Bezapelacyjny koniec sezonu.

Każdemu z nas ten sezon coś przyniósł. Tacie Królikowi – odnowienie znajomości z rewelacyjną panią Eweliną. Karolkowi i Marcinowi – po jednym flecie. Jarkowi – miągwę. A mnie – kotusia.

Facecik będzie, facecik!

Facetom jest w zasadzie lepiej. Chociażby dlatego, że nikt za nimi nie lata, pytając, kiedy wreszcie się ożenią. Jak moja rodzina, nie przymierzając. Gdybym była facetem, miałabym sobie spokojnie swoje trzydzieści dwa lata, zawód opanowany, drogę otwartą. I mogłabym być dowolnie brzydka, nikt by nie sprawdzał, jak wyglądam, jeżeli chcę się pokazywać na antenie. Co to jest, że panowie mogą być grubi, łysi, brzydcy jak nieszczęście – wystarczy, żeby mieli olej w głowie, choć i to nie zawsze. A ja, przy pewnych określonych brakach urody (ale wszak nie pcham się do zajęć prezenterskich!), muszę się upominać, że jestem niegłupia, że mam opanowany materiał, że chcę rozmawiać z ludźmi na antenie po swojemu, a nie uczyć prezenterów, co mają powiedzieć i jakim dowcipem sytuacyjnym (cha, cha, cha) sypnąć w danym momencie.

Nie mam długich nóg (choć generalnie są niezłe!) ani burzy blond włosów, ani uśmiechu Pamelki Anderson. Nie mam też za grosz figury.

Ale mam łeb!

No i co – mam z tym łbem latać od szefa do szefa i zaglądać im w oczka? Słuchaj, ja naprawdę nie jestem głupia, daaaaaj mi poprowadzić własny program.

A gdybym była płci odmiennej, problemu by nie było żadnego.

I tak to wygląda w wielu dziedzinach. No więc lepiej, żeby był facecik.

Zresztą czuję, że to chłopak. Nie wiem, skąd to wiem, ale wiem.

Imię dla dziewczynki też wymyślę w swoim czasie. Na wszelki wypadek.

Na takich i innych rozmyślaniach zeszła mi droga z Trzebieży do Szczecina. Zastanawiałam się jeszcze, czy w tej sytuacji, kiedy Jarek zamierza się żenić z miągwą, ta wiadomość nie będzie dla niego zbyt dużym wstrząsem. Czy mu to nie pokrzyżuje planów. Ostatecznie nie chcę mu wchodzić w drogi życiowe. Może więc uznać, że los tak chciał? Trzy dni usiłowałam znaleźć okazję, żeby go uszczęśliwić wiedzą, i nie udało mi się. Dlaczego wierzgać przeciw ościeniowi? No tak. Ojciec powinien wiedzieć. Chociażby na wypadek, gdyby chciał mi płacić jakieś alimenty czy cuś…

Ale o pieniądzach to ja na pewno nie wspomnę!

Serdeczności przy rozstaniu było co niemiara. Miągwa obdarzyła mnie letnim uściskiem. Poza tym nie odstępowała swojego Jarcia na centymetr. No, jeżeli tak już będzie, to mu nie zazdroszczę!

Koniec końców to nie były stracone dni. Tyle przyjaznych uczuć, tyle pieśni, tańców, ta cudowna woda i nawet słoneczko okazało nam uprzejmość. Tak naprawdę mogę potraktować ten rejs jako pożegnanie nie tylko sezonu, ale i beztroski…

A do Jarka zadzwonię. Przecież Karol dał mi jego komórkę.

Środa, 18 października

Zadzwoniłam.

– Cześć, Jareczku. Tu Wiktoria. Jak tam po wakacjach? Nie złożyłam ci gratulacji… Karol mówił, że będziesz się żenić na dniach.

– Witam cię, kochanie! Jak miło cię słyszeć.

Ho, ho. Takie powitanie. Miągwy nie ma w promieniu dziesięciu kilometrów. Swoją drogą, dlaczego nie podziękował za gratulacje? A co też ja słyszę w tle? Ulica. Bardzo dobrze, wykorzystamy ten jakże sprzyjający zbieg okoliczności.

– Mnie też miło cię słyszeć. Ale wiesz co, Jareczku, mam do ciebie sprawę. Czy moglibyśmy się spotkać? Nie będę ci wszystkiego opowiadała przez telefon, zresztą słyszę, że odebrałeś chyba na ulicy? Idziesz teraz gdzieś?

– Tak, rzeczywiście, skąd wiesz?

– Ma się to ucho. To co proponujesz?

– A ty co proponujesz?

– Dzisiaj mam robotę – nie była to prawda, ale byłam zdania, że tak lepiej wypadnie, niech nie myśli, że rzucam wszystko i lecę do niego – ale jutro mogę się dostosować do twoich możliwości. Byle nie za rano!

– Jutro, mówisz? Jutro ja nie mogę. A jak wyglądasz pojutrze?

– Bardzo dobrze wyglądam gdzieś od trzynastej.

– Trzynasta? Może być. Gdzie się spotkamy?

Masz ci los, nie pomyślałam, a to musi być jakieś rozsądne miejsce, żeby nie oznajmiać przy okazji całemu światu o naszych sprawach. Boże święty! I żeby nie przyprowadził miągwy!

– Czekaj, niech pomyślę…

Gdzie ja widziałam taką pustą salę… stoliki dwa kilometry jeden od drugiego.

– W Radissonie na górze, na siódmym piętrze, nie pamiętam, jak się ta kawiarnia nazywa… to jest chyba właściwie jakiś klub. Trafisz łatwo, winda dojeżdża i staje naprzeciwko drzwi.

– Dobrze, jeszcze tam wprawdzie nie byłem, ale jakoś trafię.

– Świetnie. No to buziaczki i do piątku – rzuciłam dziarsko.

Prośba, żeby był sam, nie przeszła mi przez gardło. Najwyżej, jeżeli przywlecze Fryderykę, coś wymyślę.

Fryderyka. Jak już za niego wyjdzie, będzie się nazywała Krochmal, niestety. Fryderyka Krochmal. To jest do pewnego stopnia pocieszające.

12
{"b":"87899","o":1}