Rozpadającym się ze starości mercedesem Anetka zawiozła nas do Wolina, gdzie czekał Tato Królik z trzyosobową załogą. Próbowaliśmy ją zatrzymać choćby na godzinkę, ale zakręciła prawie w miejscu i odjechała z obrzydzeniem. A Marcinek, radosny jak prosię w deszcz, z pieśnią na ustach rozwalił się na pokładzie, wystawiając oblicze do mizernego, październikowego słońca. Oczywiście, natychmiast podjął śpiew Karolek, któremu wyraźnie brakowało partnera do tych rzeczy (Tata Królik nie lubił śpiewać publicznie, a Jarek, jak wiadomo, nie potrafił; kobiety w dziedzinie pieśni marynarskich nie liczyły się wcale).
W innych okolicznościach z przyjemnością padłabym gdzieś nieopodal śpiewaków i przysłuchiwałabym się zgranemu duetowi – teraz jednak chciałam przede wszystkim obejrzeć sobie miągwę. Znacznie bardziej mnie to męczyło niż misja informacyjna wobec Jareczka. Musiałam się jednak wstrzymać z bólami całe dwadzieścia minut, bowiem para narzeczonych była uprzejma właśnie oddalić się w stronę najbliższego supermarketu – teraz już nie ma sklepów, nawet w Wolinie – celem uzupełnienia zapasów kawy i herbaty; żarcie i dwie skrzynki piwa przywieźliśmy mercedesem Anetki.
Powinni byli się spieszyć, bowiem Tato zamierzał jeszcze przepłynąć do znanej mi skądinąd marinki pani Eweliny na obiecany pensjonatowy nocleg. Spanie na jachcie było możliwe, ale już trochę ziębiło.
Dla zabicia czasu zeszłam na dół, zrobić kawę sobie i Marcinowi.
Właśnie wydłubywałam ze słoiczka ostatki i sprawiedliwie rozdzielałam pomiędzy dwa kubki, kiedy ktoś się zaparł w zejściówce i zasłonił mi światło.
Ona!
Nie, nie ona. Jarek. Szalenie się ucieszył na mój widok. Nawet mnie – dość ostrożnie jednak – uściskał. To świetnie, że jestem. Był pewien, że jednak przyjadę, choćby na ostatnie godziny. Teraz dopiero będzie można pożegnać sezon.
O miągwie ani słowa.
– Tu masz świeżą kawę, tamte resztki ci nie wystarczą! Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że załoga znowu jest razem…
No, niezupełnie, Darii nie ma, a wtedy była. Widać mu to nie robi różnicy.
Gdzie jest miągwa?!
– Pomóż mi zanieść tę kawę na pokład, ja zawsze rozlewam połowę – zażądałam. – I wyjdźmy na świeże powietrze.
– A ta druga to dla mnie? – zaszemrał zmysłowo.
Ktoś tu zwariował.
– Nie, nie dla ciebie. Dla Marcina, bo prosił. Zrobić ci także?
– Nie, dziękuję. Daj te kubki.
Zgrabnie sobie poradził, nie wylał.
No i dobrze, że nie wylał, bo miągwa na niego patrzyła.
Wygramoliłam się na pokład i pierwsze, co zobaczyłam, to dziewucha w białym płóciennym gieźle, płóciennych portkach i takimże zawoju na głowie, wsparta niedbale o reling.
Oczka miała wbite w otwór zejściówki.
– O, jak miło. Zrobiłeś kawę…
– Wiktoria zrobiła. Dla siebie i Marcina – odpowiedział rzeczowo jej narzeczony.
Marcin, niestety dżentelmen, usłyszawszy to, natychmiast zaoferował miągwie swoją kawę.
Gdybym to przewidziała, nie umyłabym kubka.
Miągwa podała mi miękką łapkę. Nienawidzę miękkich łapek!
– Cześć – powiedziała idiotycznie zachrypniętym głosem. Już ja znam takie chrypki. Starannie ćwiczone. Żadna uczciwa chrypa tak nie brzmi.
– Wiktoria Sokołowska – przedstawiłam się wyraźnie i uścisnęłam mocno, choć z obrzydzeniem tę jej miękką łapkę. Jakbym złapała meduzę.
Skrzywiła się nieco.
– Karol mówił, że może przyjedziesz – chrypnęła.
– No i jestem. – Tu mi się skończyła inwencja. O czym jeszcze z nią gadać, na Boga? I jak ona się nazywa? Jarek nie uznał za stosowne porządnie nas sobie przedstawić.
A teraz zajął się odcumowywaniem jachtu od kei. Ryczący wciąż radośnie duet Marcina z Karolkiem rzucił się mu pomagać. W chwilę później płynęliśmy w stronę ulubionej mariny Taty Królika. Towarzyszyły nam dźwięki pieśni „Żegnaj, Nowa Szkocjo”. Poczułam się, jakbym wypływała na ocean.
Kiedy cumowaliśmy przy gościnnym pomoście pani Eweliny, słońce zaczynało już się skłaniać ku zachodowi. Wczesnemu, jak to w październiku, ale jednak zachodowi.
Pani Ewelina stanęła na wysokości zadania. Uprzedzona telefonicznie (komórka to największe cudo dwudziestego wieku!) pogoniła swój personel i znowu czekała na nas nieprzytomna wyżerka. Jak również ogrzany ogniem płonącym na kominku salon, gdzie mieliśmy spać wszyscy na kupie, w śpiworach, na materacach, kanapach, poduchach, skórach baranich i tak dalej. Cała reszta pensjonatu była zapchana wycieczką z Niemiec.
– Rozumie pan kapitan – tłumaczyła pani Ewelina – dla mnie to jest duży interes, teraz, pod koniec sezonu; a właściwie już po sezonie. Cały autokar!
Nie mieliśmy jej za złe. I tak okazała nam dużo serca, nie biorąc od nas żadnych pieniędzy. W dodatku znowu uparła się nas częstować.
– Kochani – tłumaczyła – dla mnie przyjmować przyjaciół pana kapitana Królikiewicza to jest taki zaszczyt, taka przyjemność, że tu nie ma mowy o żadnym płaceniu! Zjedzcie tu zaraz kolację, taka zaimprowizowana jest, jak to po sezonie, a potem może byście chcieli posiedzieć przy ognisku? Nie przy kominku, tylko na dworze, zrobimy ognisko nad wodą…
Kto by nie chciał? Rzuciliśmy się na smakołyki, a kiedy nasyciliśmy pierwszy głód, wyszliśmy na dwór, do tego ogniska.
Okazało się, że ogniska są dwa. Po obu stronach pomostu. Jedno było już – jeżeli można to tak określić – zajęte. Stała nad nim niemiecka wycieczka, zachwycona i, niestety, śpiewająca. Repertuar zachodnich gości obejmował pieśni zapewne biesiadne, obfitujące w różne tralala i jodłowanie. Każdy uczestnik przyjęcia dzierżył w jednej ręce flaszkę piwa, w drugiej kiełbaskę na patyku. Tata Królik, widząc nasze strapione miny, pocieszył nas przypuszczeniem, że te kiełbaski w końcu im się upieką, a wtedy oni zajmą się spożywaniem, a my sobie pośpiewamy. To znaczy Karol i Marcin.
Zazwyczaj po kilku piwach do tych dwóch kapitalnie współbrzmiących głosów przyłączały się nasze, nieco mniej wyrafinowane. Rozpoczynali jednak oni i tylko oni.
Rozsiedliśmy się na ławeczkach (tu uwidocznił się patriotyzm lokalny pani Eweliny: Niemcy musieli stać, bo nie dostali ławeczek; a może gospodyni nie miała ich już więcej) i słuchaliśmy krzepkiej pieśni z refrenem Ein, zwei, drei Matrosen, Matrosen, Matrosen … Echo niosło się po zalewie.
A ja przyglądałam się miągwie.
Faktycznie, miągwa.
Nie tylko te łapki miała takie zwisłe, ale cała jakby słaniała się na nogach. Dopiero teraz zauważyłam, że nóżki miała obute w sandały na żelazkach. Coś podobnego! Że też nie zwichnęła sobie ani jednej nogi na pokładzie!
Nie tylko nóżki były eleganckie. Makijażyk, rzęski jak firanki, brewki jak skrzydła jaskółki, usta jak wiśnie, paznokietki purpurowe na pół metra… Musiałam przy niej wyglądać jak sierota, bo przed wyjazdem z domu zdążyłam jeszcze skrupulatnie zmyć makijaż, który zazwyczaj robiłam sobie do pracy. Jakoś mi się kłóciła wytapetowana twarz z łonem przyrody. Nawet, jeżeli to łono miało być pokładem jachtu.
Spod białego zawoju, który miała na głowie, wysunął jej się artystyczny kosmyk i zasłonił połowę twarzy. Druga połową spoglądała bez uśmiechu w dal ciemną. Może ją trochę brzydziło nasze wesołe towarzystwo.
Bo w końcu zrobiło nam się wesoło. Kapitan i pani Ewelina zaczęli wspominać dawne czasy, kiedy to świętej pamięci pierwszy mąż pływał pod panem kapitanem jako ochmistrz, Karolek i Marcin opowiadali, jak to było, zanim do nich dotarłam, a Jarek… Jarek spokojniutko dorzucał do ognia, podawał nam piwo, odganiał od miągwy komary.
Wciąż nie wiedziałam, jak ona się nazywa. Uważam, że nazwisko, a szczególnie imię, to część człowieka. Bez imienia to po prostu Nikt.
Ponieważ nie było przy mnie Pawełka, który by zadbał o moje prowadzenie się, wypiłam dwie butelki piwa – prawie duszkiem, bo mi się strasznie pić chciało – i w połowie drugiej po prostu zapytałam Karolka:
– Ty, słuchaj, ona się jakoś nazywa?
– Taaaak – szepnął konfidencjonalnie Karolek. – Ona się nazywa Fryderyka Stanisława Zawratyńska.
– Matko Boska, po co jej takie dwa imiona długie? I jak wy do niej mówicie? Frydzia? Frycka? Czy Stasia?
– Frycka, czekaj, Frycka! Jej rodzice chyba byli melomanami…
– Czemu melomanami? Ach! Już rozumiem: Fryderyk Chopin i Stanisław Moniuszko! Więc nie tylko melomani, ale i patrioci. No, no. Pięknie. Zatem Frycka?
– Nie, Frida na nią mówimy. To znaczy ona chce, żeby tak do niej mówić, ale zawsze się komuś wypsnie Frydzia. I ona wtedy cierpi oraz zamiera w milczeniu. Nawet Jarek do niej kiedyś tak powiedział i do wieczora nie chciała z nim gadać.
– A w ogóle można z nią o czymś porozmawiać?
– Można, dlaczego nie. O giełdzie papierów wartościowych, kursie funta i dolara, cenach samochodów, lokatach i obligacjach… no, o różnych takich rzeczach. Wtedy się zapala i jest w temacie straszna kosa. Tato próbował z nią kiedyś na te tematy, bo trochę w tym siedział, ale zrezygnował. Poza tym jest, jaka jest. Sama widzisz.
Trudno mi było uwierzyć, że miągwa, czyli Frydzia, mogła się do czegokolwiek zapalić. Ciekawe, czy paliła się do Jarka. Jeżeli tak, to ogniem głęboko ukrytym.
No i dobrze. A co mnie to wszystko obchodzi? Przecież ja nie pretenduję do ręki panicza! Ja tylko mam z nim dziecko. To znaczy, będę miała. I muszę mu o tym powiedzieć, bo inaczej nie spojrzę Pawełkowi w oczy, nigdy, przenigdy. A tu na okazję do pogawędki sam na sam wcale się nie zanosi.
Uderzyła nas nagle w uszy cisza.
Niemieccy turyści uznali, że kiełbaski są fertig und gut i przestali katować narodowy repertuar.
– Karol, Marcin – szepnęłam dramatycznie – śpiewajcie szybko, bo oni zaraz zjedzą i zaczną znowu!
Kochani chłopcy tylko na to czekali.
– Żegnaj nam, dostojny, stary poooorcie – zaintonował Marcin bardzo gromko.
– Rzeko Mersey, żegnaj nam – dołączył się baryton Karolka.
„Pożegnanie Liverpoolu”. Ciekawe, czemu my to tak lubimy? Niewykluczone, że zaanektujemy kiedyś ten kawałek Anglii z powodów wokalno-sentymentalnych. Oczywiście wszyscy mieliśmy tę pieśń doskonale opanowaną i kiedy soliści dotarli do refrenu, wsparliśmy ich ile sił w płucach.