Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Mhm.

– Chłopcy wygrają z hukiem, a my kupimy dom i założymy własny biznes. Rodzinny.

– Jaki biznes można tu założyć?

– Połów wielorybów.

– Nie masz pojęcia, jak łowić wieloryby.

– Czytałem Hermana Melville’a.

– Świetnie, kapitanie Ahab – odburknęła Nozomi. – Ale wielorybów się nie łowi, tylko się na nie poluje.

– W takim razie zajmę się połowem krewetek.

– Biznes marzenie.

– W tutejszych wodach z pewnością jest też sporo halibutów.

Po raz pierwszy od długiego czasu spojrzała na niego z sympatią, co Lindberg wziął za dobry prognostyk.

Dość szybko udało im się znaleźć zakwaterowanie w Ittoqqortoormiit – niewielki pokój w zamian za sprzątanie całego budynku – a potem zaczęli rozglądać się w poszukiwaniu pracy.

Początkowo imali się wszystkiego, co tylko wpadło im w ręce – sprzątania, odśnieżania czy pomocy przy wywózce śmieci. Miasto było trudno dostępne, więc wiele zadań użyteczności publicznej nadal wymagało ludzkich rąk – choćby po to, by załadować worki ze śmieciami na niewielki prom, który zabierał je z wyspy.

Udało im się zarobić tyle, by mieć co postawić. Efekty były zgodne z przewidywaniami – dzięki wysokiej stopie zwrotu mogli pozwolić sobie nie tylko na kupienie domu, ale i odłożenie części funduszy na rachunku oszczędnościowym.

Wiedli niewystawne życie dwójki szczęśliwych ludzi.

Po jakimś czasie Ellyse poznała wyspę na tyle, że zaczęła oprowadzać po niej nowo przybyłych. Zabierała ich na przejażdżki tradycyjnymi psimi zaprzęgami, pokazując atrakcje turystyczne w okolicy. Największym zainteresowaniem cieszyły się Scoresby Sund – bezbrzeżne białe połacie ziem i stojące na nich kolorowe domostwa odcinające się na tle śniegu. Nieraz zabierała klientów także do muzeum w mieścinie, gdzie opowiadała o dawnych metodach polowań i arktycznej faunie. Wielu turystów Ellyse zabierała do obserwatorium, z którego każdego ranka startował balon meteorologiczny. Część decydowała się na dodatkową atrakcję – opływanie wyspy z fiordami.

Håkon pomylił się, sądząc, że znajdzie pracę na kutrze. Wody przybrzeżne nie były wprawdzie skute lodem, ale ich temperatura podniosła się na tyle, że niegdyś obecne tu gatunki ryb migrowały dalej na północ. Lindberg szybko przekonał się, że osada polega głównie na rozrywkach odbywających się na Scoresby Sund – i nie pozostało mu nic innego, jak nauczyć się polowania na niedźwiedzie polarne. Był to jeszcze czas, kiedy mieszkańcy planety nie widzieli nadciągającej zagłady i nikomu przez myśl nie przeszło, by cokolwiek zmieniać.

W Ittoqqortoormiit łowy stanowiły sztukę, tradycję przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Najpierw Skandynaw musiał uzyskać akceptację którejś z rodzin, a dopiero później mógł chwycić za broń. Każde domostwo utrzymujące się w ten sposób miało przyznaną pulę zwierząt, które można było odstrzelić. Mimo wszystko nierzadko względy ekonomiczne brały górę nad tradycją – mnóstwo pieniędzy zarabiano na odsprzedawaniu zezwolenia myśliwym, którzy polowali dla sportu.

To podczas jednej z takich wypraw spokojne życie Lindberga uległo zmianie.

Był kwiecień, miesiąc przed końcem sezonu łowieckiego. Temperatura wynosiła kilkanaście stopni poniżej zera. Wraz z zaprzęgiem psów husky i myśliwym Håkon poruszał się po zboczu jednego ze wzniesień na Scoresby Sund.

– Patrz, jest tam – szepnął mężczyzna, wskazując Lindbergowi kierunek.

Ten zwrócił wzrok w odpowiednią stronę, ale widział jedynie oślepiającą biel śniegu. Zamrugał kilkakrotnie. Już kilka lat temu jego oczy przyzwyczaiły się do jasności. Nie powinien mieć żadnych problemów.

– Widzisz?

– Tak – skłamał.

– Podejdę jeszcze kawałek. Ty zostań.

– W porządku – odparł słabo Håkon.

Myśliwy obrócił się do niego, co wyglądało dość pokracznie, jako że był porządnie okutany.

– Wszystko okej? – zapytał. – Nie brzmisz najlepiej.

– Tak, muszę tylko… sam nie wiem.

– Ćpasz?

– Nie – odparł bezwiednie.

– To może kiedyś ćpałeś? Mój brat miał problem z heroiną. Wszędzie poznam ten mętny wzrok, pot i ziemistą cerę.

– Nie – powtórzył Håkon, znów nieco mijając się z prawdą. Używanie konchy można było przyrównać do dawania sobie w żyłę, a on od pewnego czasu zaczął ograniczać dawki swojego narkotyku. Nozomi dawno przestała się upierać, że nie powinien zakładać konchy, ale w końcu sam doszedł do wniosku, że wywiera ona destrukcyjny wpływ na jego psychikę.

– No, nieważne – odparł myśliwy. – Zostań tutaj z psami.

– Będę czekać.

– Ile mam czasu, jeśli spudłuję?

– Zezwolenie jest ważne przez dziesięć dni.

Rozmówca ruszył przed siebie bez słowa, a Lindberg przez chwilę wodził za nim wzrokiem. Gdy ten oddalił się o kilkadziesiąt metrów, poczuł, jak głowa mu opada. Nim zdążył się zorientować, wyłożył się na śniegu.

Ostatnim, co słyszał, był głos Gideona Hallforda.

12

Håkon otworzył oczy i nie czuł już potrzeby, by osłaniać się przed jasnością. Znalazł się w zaciemnionym miejscu. Wokół widział jedynie niewyraźne kształty, przesuwające się jak widma wokół niego. Rozlegał się tu jakiś szum, ale gdy się w niego wsłuchał, stwierdził, że to szepty tych postaci.

– Słyszysz? – dobiegł go głos głównego mechanika Kennedy’ego.

Lindberg uświadomił sobie, że rozpoznał go na moment przed tym, jak stracił przytomność na zaśnieżonym zboczu.

– Gideon? – zapytał niepewnie.

– Słyszysz mnie?

– Zbyt głośno i zbyt wyraźnie, żebym mógł się łudzić, że to sen.

– Wreszcie!

Håkon rozejrzał się, starając wyłowić z licznych postaci tę, z którą rozmawiał. Wszystkie wyglądały niemal identycznie. Długie cienie przesuwające się jak po sznurku. Ledwo widział ich kształt, rozmywał się gdzieś w nieustępliwym mroku.

– Gdzie ja jestem?

– Tam, gdzie są wszyscy Posiadacze.

– Kto?

– Ci, którym dane było założyć konchę.

– Co takiego?

– To bank umysłów, Håkon. Jesteś tu na chwilę, ale ostatecznie trafisz do niego na wieczność.

– Nie rozumiem…

– Rozumiesz, rozumiesz – odparł Gideon łagodnym tonem. – Nie dopuszczasz jeszcze do siebie całego obrazu, ale wiem, że rozumiesz. Być może wiesz już o tym wszystkim od momentu, gdy twoja jaźń znalazła się w moim ciele.

– Ale…

– Byłeś już tutaj, tyle że Ellyse cię wyciągnęła. Nie pamiętasz?

– Nie.

– Uratowała twoje ciało, wsadzając je do kriokomory. Ale twój umysł był już gotowy połączyć się z innymi Posiadaczami.

Lindberg obrócił się nerwowo wokół własnej osi.

– Kurwa mać – skwitował. – To zaświaty?

– Mógłbyś to tak nazwać.

– I nie pomyliłbym się?

Odpowiedziała mu cisza.

– Dlaczego tu jestem? Dlaczego teraz?

– Ponieważ udało mi się wreszcie nawiązać kontakt.

Lindberg z niepokojem zauważył, że cieniste postacie zaczynają okrążać go coraz szybciej, zbliżając się do niego. Z trudem przełknął ślinę, po czym uzmysłowił sobie, że nie znajduje się tutaj fizycznie. Wszystko było złudzeniem.

– Musisz mi to wytłumaczyć, Gideon.

– Oczywiście – odparł Hallford, a potem wynurzył się z pochodu cieni.

Håkon z przerażeniem spojrzał w jego puste oczodoły i twarz, która przypominała raczej demona niż człowieka. Kości policzkowe wystawały, zęby były poczerniałe, a skóra przywodziła na myśl spękaną skorupę.

– Nie mamy prawa kontaktować się z tym, który obecnie posiada la’derach – podjął Gideon. – Dysponujemy zbyt dużą wiedzą, znacznie przekraczającą percepcję istot na twojej płaszczyźnie egzystencji. Gdybyśmy przypadkowo przekazali Posiadaczowi choćby jej skrawek, mogłoby to zachwiać fundamentem wymiarów.

Håkon milczał, patrząc ze wstrętem na Hallforda.

– Istnieją zasady, których nie powinniśmy łamać… i mechanizmy, których nie jesteśmy w stanie obejść. A przynajmniej nie byliśmy w stanie aż do dzisiaj.

– Ale…

– Zdecydowaliśmy, że nasza interwencja jest niezbędna, Håkon.

65
{"b":"690736","o":1}