Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Panie majorze…

– Nie wygląda to dobrze, co?

– Bynajmniej – odparł Hallford i słychać było, jak przełyka ślinę. – Obawiam się, że to nie jest blef.

– Po czym wnosisz? – zapytał spokojnie Loïc.

– Tak podpowiada mi intuicja.

– A więc macie jeszcze szansę. Przypominam sobie całkiem sporo sytuacji, w których grubo się myliłeś.

– To chyba nie jedna z nich, więc rzucę zupełnie luźną propozycję – odparł cicho Gideon. – Niech pan wraca na statek.

– Teraz? Nie ma mowy, widzę już mój nowy okręt i muszę powiedzieć ci, że to prawdziwe bydle.

– To jedna z najmniejszych jednostek Ara Maxima.

– Ale nadal większa od Kennedy’ego. Traktuję to jako awans.

– Jest pięćdziesiąt lat starsza od naszego gruchota – odparował kocmołuch.

– Ale nikt w nią obecnie nie celuje. Wybacz, wolę być tutaj.

Hallford ze świstem wypuścił powietrze, a Jaccard uznał, że udało się nieco rozładować emocje.

– Gdybyś jeszcze wyłączył ten sygnał alarmowy, byłbym wdzięczny. Wszystko słyszę u siebie na promie.

– Robi się.

Nagle wyjący dźwięk ustał. Loïc skupił się na podejściu do Challengera – był już niedaleko, niebawem będzie mógł zadokować. Sprawdził odczyty z pokładu, atmosfera była w normie. Wystarczyło tylko przejść z hangaru na mostek, a potem zacząć uciekać.

– Co pan zamierza? – odezwał się mechanik.

– Jeszcze nie wiem.

– Ci ludzie mają dość przyzwoity sprzęt.

– A ja mam jeszcze bardziej przyzwoity spryt. Zobaczymy, co wygra.

Żaden z nich nie poczuł się pokrzepiony tą wymianą zdań. Jaccard w milczeniu zakończył procedurę podejścia, a potem przycumował do statku kolonizacyjnego. Gdy właz się otworzył, aktywował komunikator na ramieniu i ruszył na korytarz.

– Słyszysz mnie, Gideon?

– Głośno i wyraźnie. Na ekranie widzę też, że pędzi pan na mostek Challengera. Średnie tempo: pięć czterdzieści na kilometr. Mógłby pan trochę przyspieszyć.

– Wypadłem z formy.

– W to nie wątpię, ale kończy nam się tu…

Naraz połączenie zostało przerwane. Loïc mimowolnie się zatrzymał i podniósł ramię, by spojrzeć na wyświetlacz. Stuknął w niego.

– Gideon?

Nikt nie odpowiadał. Yorktown musiał zaatakować.

– Jaccard do ISS Kennedy’ego.

Gdy ponownie nic nie usłyszał, puścił się pędem w kierunku mostka. Tym razem nie był to spokojny bieg, ale szaleńczy sprint. Dotarłszy na miejsce, dopadł do fotela dowódcy i natychmiast aktywował HUD. Szklana kopuła nasunęła mu się na głowę, a potem zobaczył odczyty ze wszystkich systemów.

Wyświetlił obraz z kamer na głównym ekranie, jednocześnie uruchamiając silniki manewrowe. Najpierw musiał zmienić pozycję, potem będzie się martwił innymi rzeczami. Skierował się ku niższej orbicie.

Na ekranie widniał wygasły kadłub Kennedy’ego. Zazwyczaj świeciło się kilka punktów, oświetlone były także napis i numer rejestracyjny jednostki. Teraz okręt był dryfującą bryłą, zza której wyłaniał się V-kształtny statek.

Loïc przekonał się, że jest wywoływany. Ściągnął HUD i stanął przed jedną z konsol. Wziąwszy głęboki oddech, aktywował komunikację obustronną.

– Major Jaccard, oczywiście – odezwał się mężczyzna z czerwonymi, błyszczącymi oczyma.

– Tak jest, kontradmirale.

– Nie musisz mi salutować. Z tego co wiem, wchodzimy w szeregi dwóch zupełnie różnych armii.

– Nie tak różnych, jak…

– Mniejsza z tym – uciął rozmówca.

Loïc w tyle zobaczył Ellyse. Lekko krwawiła z nosa, ale nie wyglądało na to, by wyrządzili jej większą krzywdę. Z całą pewnością jednak biła się z myślami i sprawiała wrażenie, jakby ostatkiem sił powstrzymała się przed ruszeniem na któregoś z porywaczy.

– Ma pan na pokładzie moich ludzi – odezwał się Jaccard. – Nalegam na ich rychły powrót, co z pewnością pan rozumie.

– Oczywiście – odrzekł Ingo Freed. – Ale porozmawiamy o tym, gdy zakończymy sprawę Challengera.

– Nie zamierzam nic kończyć.

– Więc ma pan nielichy problem – odparł czerwonooki, wbijając wzrok w obiektyw. – Pański statek został unieszkodliwiony. Pozwoliłem sobie dokonać dość precyzyjnego ataku, z pominięciem najważniejszych systemów. Nie musi się pan obawiać o swoich podkomendnych, podtrzymywanie życia nie ucierpiało. Pozostałe układy będą jednak wymagać sporo roboty i iskry geniuszu, jeśli mają jeszcze kiedykolwiek zadziałać.

Loïc miał ochotę splunąć na ekran. Wiele był w stanie znieść, ale nie to, że ktoś chciał zrobić z Kennedy’ego dryfujący wrak.

– Przekazałem pozostałym ISS-om, by nie zbliżały się do Yorktown. Jeśli przekroczą wyznaczony perymetr, spotka ich taki sam los, jak pańską jednostkę.

– Pierdol się.

Kontradmirał wyglądał, jakby ubodło go to, że major użył prostej obelgi. Przez moment milczał, nadal świdrując go wzrokiem.

– Takie zachowanie nie licuje z oficerskim kodeksem moralnym.

– W dupie mam kodeks. Pana zresztą też.

– W takim razie nie mamy o czym rozmawiać.

– Zgadzam się.

– I to oznacza, że zgadza się pan również na śmierć.

– Jeśli tego będzie wymagała sytuacja, jak najbardziej.

Ingo Freed pokręcił głową, po czym obejrzał się na Ellyse.

– Ten człowiek nie rozumie, że ma na pokładzie narzędzia Szatana.

– Że co? – rzucił Loïc.

Kontradmirał znów na niego popatrzył. Tym razem przez moment przyglądał mu się w milczeniu, zanim się odezwał.

– Ma pan szansę, by to wszystko zakończyć – powiedział. – Niech pan zniszczy te diabelskie pomioty, nim będzie za późno. Oszczędzę pański statek.

Nozomi wstała ze swojego miejsca, ale jeden z załogantów natychmiast się przy niej znalazł. Spojrzał pytająco na dowódcę, a ten odprawił go ruchem ręki.

– Spokojnie tam – powiedział Jaccard, obserwując, jak mężczyzna wyprowadza szarpiącą się Ellyse. – To moja radiooperatorka – dodał, jakby miało to dla rozmówcy jakiekolwiek znaczenie.

– Wiem, kim ona jest. Wiem także, że mam w celi upadłego anioła.

– Przepraszam, kogo?

– My znamy go jako Imada Rehmaniego.

– O czym pan mówi?

– O człowieku, którego pańska podkomendna nazywa Dija Udinem.

Jaccard chętnie wszedłby w polemikę z dowódcą Yorktown, tłumacząc mu, że nawigator ma tyle wspólnego z jakimkolwiek aniołem, co ISS z pływaniem po morzach i oceanach. Rozmówca jednak ciągnął dalej.

– Ostatnia szansa – powiedział. – Zaraz znajdziemy się w pozycji do strzału.

– Zobaczymy.

– Widzę pańskie manewry. Sądzi pan, że ta rozmowa zajęła moją uwagę na tyle, by przymknąć na to oko?

– Nie. Co nie zmienia faktu, że niełatwo będzie pójść za Challengerem w atmosferę. Pańska kolubryna z pewnością zniesie to znacznie gorzej.

– To się okaże.

– A więc zapraszam – odparł Jaccard, a potem skierował okręt bliżej Ziemi. Nie wprowadzał kursu, nie było na to czasu. Ustawił jedynie kierunek, a potem włączył pełny ciąg silników. Gdyby nie iniektory, z pewnością poczułby mocne szarpnięcie. Challenger pomknął na niższą orbitę, a Yorktown natychmiast puścił się w pogoń.

– Dzieli nas kilkaset lat rozwoju, majorze.

– Nadrobię to bystrością umysłu.

Odbił w bok. Nie aktywował zaprogramowanych manewrów, sądząc, że są one doskonale znane systemom przeciwnika – postanowił każdą zmianę wprowadzać manualnie. Zabierało to trochę więcej czasu, ale dawało nadzieję, że Yorktown automatycznie nie skontruje jego posunięcia. A im niżej Jaccard się znajdzie, tym lepiej dla niego.

Wpadł w dolne warstwy atmosfery, rozgrzewając kadłub do czerwoności. Języki ognia pojawiły się na głównym wyświetlaczu, a iniektory powoli przestawały spełniać swoją funkcję. Challengerem trzęsło jak liśćmi podczas wichury, ale major nie miał zamiaru zwalniać.

– Niech pan robi tak dalej – odezwał się Ingo Freed. – Zaoszczędzi mi pan roboty.

Wiązka laserowa z Yorktown liznęła sterburtę Challengera i pomknęła w kierunku powierzchni planety. Loïc szybko zmienił kurs, choć na niewiele się to zdało – statek nie reagował już odpowiednio szybko na wprowadzane zmiany. Trzęsło nim coraz bardziej, a Jaccard zaczynał już odczuwać przeciążenie.

27
{"b":"690736","o":1}