– Wiem z całą pewnością, że nigdy nie spotkałem osobiście profesora Knoppa – powiedział przedstawiony. – Takie spotkanie zapamiętałbym do końca życia.
– Niemożliwe – głos człowieka w masce zadrżał z emocji. – Panowie się już poznali.
– A to niby kiedy? – Knopp się zirytował.
Człowiek „na M” stał jak skamieniały. Gwałtownym ruchem ściągnął maskę z twarzy. Na jego policzku wypalony był jakiś znak, który Knoppowi przypominał starogrecką literę „kappa”. Kratery i poparzenia spływały potem.
– Już mówię – sapnął poparzony. – Kiedy byłem u pana profesora, tutaj na gruzach, ponad tydzień temu, mówił mi pan, że pańską koncepcją dziewięciu błogosławieństw interesowała się jakaś kobieta. Przychodził do pana profesora jej wysłannik, który przynosił kartki z jej pytaniami. Czy tak właśnie było?
– Nie zmyśliłem tego, mój drogi panie! – gniewnie prychnął profesor Knopp, przypominając sobie, że jego rozmówca miał stopień kapitana.
– Dobrze – kontynuował kapitan. – Ja zapytałem wtedy pana profesora, czy człowiek ten nazywał się Brendel, a pan to potwierdził, przyznaję, po dłuższym zastanowieniu, ale jednak pan potwierdził.
A oto właśnie stoi przed panem Brendel, a pan mówi, że nigdy go nie widział.
– Czy ja jestem o coś oskarżony, kapitanie? – Profesor Knopp wstał i wziął się pod boki. – Kim pan właściwie jest, że bierze mnie pan w jakiś krzyżowy ogień pytań?
– Ależ nie, drogi profesorze – wtrącił się profesor Brendel. – Nie jest pan o nic oskarżony. Przyszliśmy tutaj, aby pana uratować. Mock – zwrócił się do kapitana – o co panu właściwie chodzi? Miał pan wskazać człowieka, który jest wart opuszczenia tej przeklętej twierdzy. Nawet w najśmielszych marzeniach nie sądziłem, że może chodzić o profesora Knoppa. A kiedy już przyjeżdżamy po profesora, to pan się bawi w jakieś przesłuchanie!
– Przepraszam – powiedział Mock i wystawił swe popalone oblicze na podmuchy dymu unoszącego się z gruzów. Dym ten niósł ze sobą smród i sadzę, ale Mockowi było to obojętne. Byle tylko coś dmuchało w poparzoną twarz, pomyślał.
– Miałem dziś wypadek – powiedział wolno.
– I jestem trochę rozstrojony. Ale do rzeczy. – Potrząsnął głową.
– Panowie się nie poznają, czyli musiała zajść jakaś pomyłka. Pamiętam, że pan profesor Knopp przekręcił raz czy dwa moje nazwisko. – I tu zwrócił się do teologa:
– Proszę mi wybaczyć to pytanie. Ale. Czy panu profesorowi nie mylą się czasami nazwiska?
– Owszem – mruknął udobruchany Knopp. – Mylą mi się nazwiska. Ale, podkreślam, wyłącznie nowożytne. Nigdy mi się nie pomylił Meliton z Sardes z Romanem Melodosem!
– Czyli istnieje możliwość – ciągnął Mock – że ten wysłannik kobiety zainteresowanej dziewięcioma błogosławieństwami nazywał się inaczej, nie „Brendel”? Czy mógł pan w rozmowie zemną przekręcić jego nazwisko?
– Tak, to możliwe.
– Może było ono podobne do „Brendel”?
– Pewnie podobne. Myli się to, co jest podobne.
– A teraz mam do pana ogromną prośbę, profesorze – powiedział wolno Mock. – Proszę się skoncentrować.
– Ja zawsze jestem skoncentrowany, mój panie. – Knopp znów się nastroszył.
– Może ten człowiek nazywał się Bresler? – Mock wypowiedział to nienaturalnym, suchym głosem.
– Bresler? – przerwał profesor Brendel.
– Tak się kiedyś nazywał Gnerlich!
– Dlaczego pan mi o tym nie powiedział? – Przez twarz Mocka przebiegały skurcze bólu.
– Nie wiem dlaczego. Czy to ważne? – Brendel wzniósł oczy ku górze, by pokazać, jak wielką ma w sobie cnotę cierpliwości.
– A dajcie wy mi wszyscy święty spokój! – wrzasnął profesor Knopp.
– Obaj zwariowaliście! Jeden mnie wypytuje jak na policyjnym przesłuchaniu, a drugi bredzi coś o ocaleniu. Mam was wszystkich – i tu padło zgoła nieprofesorskie słowo – głęboko w dupie!
Teolog wrzucił swoje materiały do pudła, a pudło wsunął pod pachę. Potykając się, ruszył przez ruiny, a z jego ust padały dalsze nieprofesorskie soczyste frazy.
– Proszę poczekać, panie profesorze! – Mock chwycił go za rękaw. – Jeszcze jedno pytanie. Kiedy przychodził do pana ten wysłannik od kobiety?
– Kilka miesięcy temu. – odparł Knopp, zaskoczony mocnym chwytem Mocka. – Jeszcze leżał śnieg.
– Od kiedy Gertruda von Mogmitz przebywała w obozie na Bergstrasse? – z tym pytaniem Mock zwrócił się do Brendla. – Od listopada ubiegłego roku.
– Jeszcze jedno pytanie, profesorze Knopp. – Mock nie puszczał rękawa jego jesionki.
– Miało być jedno. – Teolog, wyraźnie zdenerwowany mocnym uchwytem Mocka, uderzył go delikatnie po dłoni.
Kapitan posłusznie puścił rękaw profesora Knoppa i zaczął przeszukiwać kieszenie. Po dłuższej chwili w jego dłoni znalazło się przedarte na pół zdjęcie.
– Czy to ten? – zapytał Mock.
– Tak, to ten do mnie przychodził – odparł profesor Knopp, widząc dumną twarz Gnerlicha.
– To ten bydlak. – I znów padł wyraz nie mający wiele wspólnego z uniwersytecką aulą.
Knopp spojrzał przeciągle na Brendla.
– No co, profesorze, z tym ocaleniem z Breslau? – zapytał pogardliwie. – Już ocalałem czy za chwilę ocaleję?
– Pańska wiedza pana ocaliła – powiedział cicho Brendel.
Zadrżała ziemia, między ruinami pojawiły się języki ognia. Pełzały jak lawa. Sto metrów od nich uderzył w niebo słup dymu. Pochylili głowy. Okruchy gruzu zastukały po ceratowym płaszczu Brendla.
– Tędy – krzyknął Brendel i wszyscy trzej potruchtali wśród ruin w stronę motocykla. Mock trzymał pod pachą kartonowe pudło z notatkami profesora. W tym uchwycie była jakaś pieszczota – jakby w pudle znajdowały się nie materiały o Melitonie z Sardes, lecz relikwie świętych.
BRESLAU, NIEDZIELA 8 KWIETNIA 1945 ROKU,
ÓSMA WIECZÓR
Mock nie wypuszczał pudła z rąk, nawet kiedy weszli do mieszkania profesora Brendla na Borsigstrasse.
Ściskał je mocno, także w profesorskiej toalecie. Gdy przerażony filozof miotał się po pustym mieszkaniu i płakał z powodu nieobecności hrabiny von Mogmitz, Mock przyciskał pudło do piersi, zadziwiając teologa swoim uwielbieniem dla Melitona z Sardes.
Dopiero kiedy profesor Brendel znalazł kartkę od hrabiny z informacją, że wszyscy udali się na nadbrzeże przy politechnice, Knopp stanowczo wyrwał pudło Mockowi i poniósł je sam pod pachą. Przystań przy politechnice była niegdyś celem niedzielnych wycieczek mieszkańców Breslau. Tutaj wiosną, latem i wczesną jesienią kawiarnia „Villa Josephsburg” zapraszała na wielki taras, wiszący nad leniwymi wodami Odry. Kupcy, rzemieślnicy, arystokraci i kirasjerzy siadali pod kraciastymi parasolami i raczyli się struclami makowymi i kawą z palarni Emmerichera. Damy wyciągały papierosy, wkładały je do długich cygarniczek, a dżentelmeni doskakiwali z płonącymi zapałkami. Potem przystań przejął Narodowosocjalistyczny Związek Studentów i tutaj dzielne dzieci Führera zaprawiały w zawodach wioślarskich swe stalowe mięśnie. Teraz nie było smug wonnego dymu ani spojrzeń iskrzących flirtem. Nie było również zawołań „ahoj”, wydobywających się z dzielnych młodych gardeł. Pod złamanym parasolem, prawie w zupełnej ciemności, siedziały trzy postaci, zwieszając głowy nad wielką walizką z błyszczącymi okuciami. Scena, którą Mock ujrzał, była odwzorowaniem dawnych czasów, ale smutnym i nieudolnym, była parodią świetności tego lokalu.
Oto, tak jak niegdyś, dwaj żołnierze rzucali się z gazowymi zapalniczkami w stronę damy. Oprócz tego wszystko było inne: wynędzniała dama ubrana była w poszarpany płaszczyki wytarty kapelusz, a dwaj wojskowi nie mieli na sobie mundurów galowych, lecz pomazane smarem mundury polowe. Nikt nie podawał lodów, a po drugiej stronie rzeki nie rozsypywały się na niebie sztuczne ognie, lecz wznosiły się płomienie wybuchów.
Do przystani nie były przycumowane statki turystyczne ani szerokie łodzie spacerowe, lecz na targanej wiatrem fali kiwały się dwa cygara miniaturowych łodzi podwodnych typu „Seehund”. Mock podbiegł do hrabiny von Mogmitz, przypadł do jej stóp i pocałował w obie ręce. Pogłaskała go po głowie, a potem po spalonym policzku. Syknął z bólu, ale tego nie usłyszała. Wyjęła notatniki napisała coś gorączkowo. Brendel oświetlił latarką stenograficzny zapis.