Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Mock postępował zgodnie z sugestiami adiutanta. Najpierw wjechał do schronu pod budynkiem starej giełdy i skierował się wzdłuż torów kolejowych, które łączyły Blucherplatz z jednej strony z Dworcem Głównym, z drugiej zaś – z bunkrem przy Striegauerplatz.

W tę właśnie stronę pojechał Mock i po kwadransie dotarł do bunkra. Trwały tam gorączkowe prace. Żołnierze niemieccy wespół z robotnikami cudzoziemskimi – sądząc po mowie, Polakami – wyładowywali jakieś pudła z wielkiej ciężarówki i ustawiali je na rampie. Kolejka wąskotorowa dymiła parą i węglowymi spalinami tak obficie, jakby zaraz miała ruszyć w podróż dokoła świata.

Motocykl Mocka mijał kolejne wagony, aż w końcu dotarł do miejsca, gdzie było rozwidlenie: tory kolejowe szły gdzieś – jak sądził – w kierunku Deutsch Lissa, natomiast w lewo odchodził ciemny tunel. Nad rozwidleniem, pod sufitem, wisiała na stalowych przęsłach oświetlona dyżurka, z niej na powierzchnię miasta prowadziły stalowe schodki. Podobnymi można było zejść do tunelu.

Mock usłyszał zwielokrotnione przez głośnik: „Stać!” i prawie zrobiło mu się ciepło od wielkiej plamy światła, jaka na nim spoczęła. Opuścił kołnierz płaszcza, zdjął gogle i spojrzał w górę. Jeden z wartowników trzymał w rękach megafon, drugi zaś – reflektor.

– Proszę o nazwisko, kapitanie – mocny głos obijał się o ściany.

– Eberhard Mock – krzyknął kapitan.

– Proszę poczekać!

Świetlne koło zsunęło się nieco z jego twarzy. Mock włożył binokle. Widział teraz wyraźnie, jak jeden ze strażników uruchamia korbę radiostacji. Rozmawiał z kimś przez chwilę, poczym zdjął słuchawki.

– Szerokiej drogi, panie kapitanie – usłyszał potężne pozdrowienie.

– Cały czas prosto i po chwili dojedzie pan do podziemnych magazynów fabryki Lindnera.

Świetliste koło ześlizgnęło się całkiem z Mocka i podskoczyło nieco wyżej, skręciło w lewo i zginęło w ciemnym tunelu, prowadzącym w stronę fosy. Kapitan włożył maskę, następnie gogle, wyciągnął rękę na znak podziękowania i kopnął w rozrusznik.

Motocykl wystartował, rozcinając swym reflektorem ciemność tunelu. Kierowca niewiele widział, ponieważ snop światła gdzieś zanikał. Wiedział z całą pewnością, że ściany są zbudowane z cegieł, a szerokość tunelu pozwalana minięcie się dwóch kibel wagenów. Czuł też najpierw cichy szmer mokrego piasku na dnie tunelu, potem zaś całkiem wyraźne chlupotanie wody.

Między postawiony kołnierz płaszcza i kark dostała się kropla wody, spłynęła wzdłuż kręgosłupa. Mock zadrżał, a motocyklem trochę zarzuciło. W oddali zamigotały jakieś światła.

Mock zatrzymał się.

Wody na dnie tunelu było znacznie mniej, z sufitu już nie kapało. Przejechałem pod jakimś kanałem, pomyślał, i zbliżam się do fabryki Lindnera.

Nie mylił się. Za chwilę znalazł się jakby na podziemnym rondzie, na którym zamiast kierującego ruchem policjanta siedział na zündappie gruby sierżant w hełmie. Kiedy zobaczył Mocka, podniósł rękę, nakazując mu zatrzymanie się. Po ujrzeniu dystynkcji zatrzymanego nie żądał nawet dokumentów. Owalnym ruchem ręki zachęcił do dalszej jazdy.

– Do fabryki Lindnera to tędy? – zapytał Mock, spoglądając na pierwszą w lewo.

– Nie – sapnął gruby sierżant – Druga w lewo!

Mock podziękował mu i ruszył.

Podziemne Breslau napełniało go pewnością i spokojem. Jego proste ulice były jak promienie racjonalizmu, jego skrzyżowania były w projekcjach Mocka jak starcia koncepcji myślowych, które ze wspaniałą tolerancją odchodziły – każda w swoją stronę.

Ronda, przez które przejeżdżał, były jak filozoficzne systemy, uformowane w najdoskonalszy kształt kulisty – porządkowały chaos ruchu i wprowadzały sens w rozgałęzienia i wątpliwości. Umysł Mocka tworzył wraz z ordo subterraneus jeden wielki monistyczny organizm – o strukturze przejrzystej i sprawiedliwym porządku.

BRESLAU, CZWARTEK 22 MARCA 1945 ROKU,

PIERWSZA PO POŁUDNIU

Mock skręcił z szerokiego tunelu w ostatni wąski odcinek, prowadzący do zakładów Lindnera. Długości około dwustu metrów, bardzo niewygodny, był właściwie tunelem kolejowym, po jego dnie biegły szyny. Motor potykał się zatem nieustannie o podkłady kolejowe, a organy wewnętrzne Mocka wpadły w taką wibrację, że omal nie zwymiotował.

Przejechał w końcu i zatrzymał z ulgą maszynę na końcu tunelu. Dwaj wartownicy w opancerzonej dyżurce uśmiechnęli się na widok stężałej twarzy Mocka – najwyraźniej nie po raz pierwszy zetknęli się z taką reakcją.

– Czy przed wjazdem do tunelu kolejowego palił się znak zakazu wjazdu? – zapytał jeden z wartowników, przeglądając legitymację Mocka.

– Nic się na paliło – wyszeptał kapitan.

– Znowu się zepsuło, Kurt. – Wartownik stracił humor. – Napraw to w końcu, do jasnej cholery! Kto tu jest elektrykiem?

– Tak jest, panie poruczniku! – odpowiedział zrugany Kurt.

– Przepraszam, kapitanie, że się uniosłem – sumitował się dowódca posterunku. – Ale jest to bardzo niebezpieczne. Światło się nie pali to ludzie wjeżdżają do tunelu tak jak pan. A gdyby z naprzeciwka jechała ta rozpędzona drezyna, to co by było? – Wskazał ręką maszynę stojącą za posterunkiem.

– Ma to być naprawione do ósmej wieczór, rozumiesz, baranie! – wrzasnął znów do Kurta.

– Wtedy komendant obozu wraca do domu drezyną – dodał, widząc zdziwione spojrzenie Mocka.

– Bardzo proszę, panie kapitanie, za drezyną jest winda, którą pan może pojechać razem z motorem.

Mock, skołowany podskakiwaniem na podkładach kolejowych oraz szybką jak karabin maszynowy wymową porucznika, machnął ręką w podziękowaniu i ruszył dalej. Za drezyną wjechał do windy i zgasił silnik. Żołnierz obsługujący windę zakręcił korbą i uruchomił silnik. Po krótkiej chwili Mock znalazł się w jednej z hal fabrycznych. Przejechał przez halę do wyjścia.

Musiał przystanąć, ponieważ poraziło go słońce. Już z daleka widział bramę fabryki, a za nią obóz. Poszedł w jego kierunku. Mock chciał zostawić motor przed bramą, ale wartownik podniósł szlaban, pokazując mu drogę pomiędzy drutami prowadzącą do baraku, gdzie mieścił się pokój widzeń, punkt medyczny i komendantura obozu.

Mock był zdziwiony uprzejmym i nieregulaminowym zachowaniem wartownika, który nawet nie zażądał legitymacji i nie wydał żadnej przepustki. W końcu wpuścił mnie tylko między druty, pomyślał, parkując motocykl koło krzewów czarnego bzu okalających barak. Jesteś za bardzo podejrzliwy i pedantyczny; myślisz, że wszyscy są tacy ja ty? Świat by zwariował, gdyby był zaludniony indywiduami typu Mock. Chcesz, aby jakieś drobne niezgodności z twoimi wyobrażeniami o właściwym działaniu innych zepsuły ci wspaniałą chwilę, w której przekażesz tej nieszczęsnej kobiecie wiadomość o sprawiedliwej zemście – rozkoszy bogów?

– Drogi profesorze! – krzyknął na widok Brendla. – Oddaję panu motor z serdecznymi podziękowaniami! Nie będzie mi już potrzebny! Dziś w nocy Rosjanie wymierzyli karę mordercy panny Flogner! Złapali go na Viktoriastrasse w mundurze SS! Rzuciłem go bolszewickim bestiom na pożarcie. – Mock szedł w stronę profesora z wyciągniętymi rękami, jakby go chciał uściskać.

– Jak pan myśli, co mu mogli zrobić? Albo jego dusza już smaży się w smole, albo jego ciało marznie na Syberii! Tertium non datur, profesorze!

– Miała aksamitną dziurkę. – Zza pleców profesora wynurzył się komendant Gnerlich.

Mock nie dosłyszał i wpatrywał się w dwóch mężczyzn, z których pierwszy, ubrany w poplamiony szary garnitur, kucnął pod ścianą baraku, małą twarz wtulił w otwarte dłonie, a drugi, w opiętym na potężnej klatce piersiowej czarnym mundurze SS, stał na szeroko rozstawionych nogach i uśmiechał się, pokazując białe, równe zęby. Małe, mocno wciśnięte w głowę oczy były okolone szarymi obwódkami i rzucały ironiczne błyski. Mock na widok komendanta zesztywniał.

– Miała aksamitną ciasną dziurkę – powtórzył Gnerlich i to już wyraźnie dotarło do Mocka. – Śliczną cipkę, która była zwarta jak pierścionek.

28
{"b":"269458","o":1}