Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Jeszcze bardziej dziwne jest to, że pan profesor siedzi tu na zgliszczach miasta i robi notatki. Pisze pan jakąś książkę?

– O tak! Kończę monografię na temat biblijnej symboliki zwierząt. – Znów rozejrzał się dokoła.

– Pierwsza część o zwierzętach rzeczywistych już jest po recenzjach i leży u Hahna w Hanowerze. Wydawca czeka na drugą część o stworach fantastycznych. Właśnie ją kończę. Jest w tym oto pudle. Wie pan co. – twarz profesora Knoppa wyrażała obawę. – boję się, że za kilka dni to miasto zawali się całkiem i pogrzebie pod swoimi ruinami pana, mnie i mój rękopis. Nikt nigdy nie pozna mojej interpretacji bazyliszka.

– Nie wiem, co panu odpowiedzieć.

– A kto ma wiedzieć, jak nie pan, specjalista od śmierci?

BRESLAU, PONIEDZIAŁEK 2 KWIETNIA 1945 ROKU,

POŁUDNIE

Mock siedział w swej piwnicy i obserwował szczury w klatce. Po tym, jak usunął zewłok jednego z nich, zagryzionego przez współbraci, zwierzęta stały się jakby nieobecne duchem. Młoda szczurzyca tkwiła nieruchomo na tylnych łapach i wpatrywała się w ścianę niewidzącym wzrokiem.

Zaniepokoił się. Przypomniał sobie pewnego psa, który niegdyś widywał duchy w obskurnym domu w Tschantsch.

Może ze szczurami jest podobnie? – pomyślał.

Nie zdążył nawet podjąć próby odpowiedzi na to osobliwe pytanie, gdy usłyszał kroki, które zadudniły na schodach do piwnicy. Mock skręcił lampę naftową i wyjął walthera. Kroki stały się niepewne i zatrzymały się pod jego drzwiami.

– Kapitanie Mock, jest pan tam? – W ciemności rozległ się chłopięcy głos przed mutacją.

– Tak – odsapnął Mock i zapalił knot lampy. – Wchodź, Arthur!

Mały Grünig wślizgnął się do środka. – Mam dla pana list. – Zbliżył się do klatki i przyjrzał z ciekawością innej czerwonookiej samicy, która chciała wykraść jednego z małych szczurków z gniazda swej koleżanki.

– Moja siostra powiedziała, że nigdy w życiu nie dotknęłaby szczura. Że są wstrętne.

– Też tak uważasz? – zapytał Mock, otwierając kopertę.

List na szczęście był napisany po niemiecku i Mock nie musiał iść z nim na górę, do swojego gabinetu, by mozolić się tam z ciężkim, dwutomowym słownikiem łacińskim Georgesa.

– A bo ja wiem. – szepnął chłopiec i ukucnął przy klatce.

Drogi kapitanie Mock, określenie przeze mnie wiadomego człowieka jako „cultor doctrinae paganae” oznacza dokładnie to, co pan przypuszcza. Jest neopoganinem, wyznawcą politeizmu pragermańskiego. Rytuały, w których bierze udział, mają często charakter orgiastyczny. Nic więcej nie potrafię na ten temat powiedzieć. Podobnie jak pana, bardzo mnie dziwi fakt, że w szpitalu czytał Biblię. Może się nawrócił?

Z wyrazami szacunku, profesor Rudolf Brendel, doktor filozofii

– Co mówiłeś, Arthur? – zapytał Mock po przeczytaniu listu.

– Nie wiem – odparł mały.

– No dalej! Coś o swojej siostrze! – nalegał Mock.

– Aha, już wiem, że brzydzi się szczurów.

– Chłopiec ciągle przyglądał się czerwonookiej samicy, która biegała wokół gniazdka z różowymi małymi.

– Posłuchaj mnie uważnie, Arthur. – Mock oparł dłonie na ramionach chłopca i obrócił go ku sobie.

– Jesteś jedynym moim przyjacielem w tym mieście, rozumiesz? Pomożesz mi?

– Tak.

– Chcesz dostać prawdziwy pistolet? – zapytał Mock, uśmiechając się do nieco zdezorientowanego chłopca.

Potem wyciągnął walthera. – Ten oto. Chcesz?

– No jasne! – Małemu zaświeciły się oczy.

– No to posłuchaj mnie uważnie – powiedział Mock i zaczął wpajać chłopcu na ucho precyzyjny plan działania, rysując patykiem jakieś esy – floresy na zakurzonej podłodze.

Arthur Grünig słuchał bardzo uważnie, nie przerywając obserwacji szczurów. Dziwił go zwłaszcza miody samiec, który opierał łapy o pręty klatki i kiwał głową w prawo i w lewo.

BRESLAU, CZWARTEK 5 KWIETNIA 1945 ROKU,

PÓŁNOC

Mock leżał na łóżku w sypialni i usiłował zasnąć. Mimo obezwładniającego zmęczenia wciąż mu się to nie udawało. Dobrze znał przyczyny swej bezsenności: w jego ciele odzywały się jakieś nieznane i utajone dotąd bóle, a rak strachu o Karen rozrastał się i każdego dnia obejmował kolejne części mózgu. Nikt jej nigdzie nie widział.

Każdy kręcił głową, przypatrując się fotografii, na której uśmiechnięta kobieta w letniej sukience stała na tarasie domku japońskiego w Scheitnig – Park i unosiła kciukiem łańcuszek, prezentując do obiektywu piękny wisiorek: kręcili głowami sanitariusze, członkowie komand podpalających domy i żołnierze pilnujący lotniska w Gandau, nie widzieli jej młodzi volkssturmowcy ani nawet cudzoziemscy robotnicy, przemierzający codziennie pozostałości dawnego wielkiego Breslau. W żadnym bunkrze i w żadnym schronienie było nikogo, kto by widział tę kobietę o szczęśliwym promiennym uśmiechu, spotęgowanym złotym łańcuszkiem i porcją niedzielnych lodów u Andersa.

Żaden z tych ludzi nie widział również służącej Mocków, Marty Goczoll, lecz tutaj niektóre głosy przynosiły Mockowi nadzieję. Zawsze następował jednak bolesny zawód, czemu zresztą kapitan wcale się nie dziwił – w końcu nie dysponował fotografią Marty, a jego ustnemu opisowi mogły odpowiadać tysiące kobiet. Minęły już prawie dwa tygodnie od czasu, kiedy naładował się do niej nienawiścią, a potem eksplodował trucizną w przedpokoju ich wspólnego mieszkania.

Wróci, wróci, no bo gdzie pójdzie? – mówił codziennie do siebie i coraz mniej w to wierzył. Nigdy już nie wróci – podpowiadał mu zły bożek wyrzutów sumienia i uruchamiał w jego organizmie łańcuchy bólu. Zaczynało się zwykle od rany postrzałowej, która promieniowała na całe piersi. Ból przeszywał mięśnie piersiowe i sięgał do oskrzeli. Potem dławił żołądek i pęcherz, by w końcu szarpnąć prostatą.

Mock ledwie oddychał i starał się rozsądnie i logicznie myśleć o swojej rychłej śmierci. To eschatologiczne rozpamiętywanie obracało się wokół jednej myśli Konfucjusza, było nieustanną interpretacją jego zdania: „Cóż takiego możemy wiedzieć o śmierci, jeśli życia dobrze nie znamy?” Kiedy próbował rozłożyć na czynniki pierwsze pojęcie „życie”, usłyszał gwałtowne walenie w drzwi.

Wstał i ledwo do nich doszedł. Przez wizjer ujrzał małego chłopca w kaszkiecie na głowie. Nie znał go.

Otworzył drzwi z trzaskiem.

– Artur przysłał mnie do pana – wysapał chłopak. – On sam musi być na posterunku. Idziemy! Szybko! W szkole!

Mock zapomniał o bezsenności, o Karen i poczuł, że rozpala się jego nienawiść do Gnerlicha. Jak życiodajna energia wypełniła ciało Mocka i szybko zagasiła ogniska bólu. Wbiegł do swojego pokoju, wcisnął się w spodnie i w starą koszulę. Na plecy narzucił ciepłą kurtkę, której zwykle używał podczas górskich wycieczek, a na głowę stary kapelusz. Wbił się szybko w buty, a na udzie poczuł pewne, ciężkie dotknięcie walthera. Zbiegł wraz z chłopcem ze schodów z wdziękiem słonia i o nic nie pytał swojego przewodnika.

BRESLAU, PIĄTEK 6 KWIETNIA 1945 ROKU,

PIERWSZA W NOCY

Znaleźli się na podwórku dawnej żydowskiej szkoły ludowej, w której gmachu Mock był jeszcze niedawno, a Gnerlich leżał do tej pory. Zza linii frontu oddalonej o kilkadziesiąt metrów dochodziły śpiewy i nieliczne strzały strzelców wyborowych. Mock szedł powoli i ostrożnie.

– Niech się pan nie boi – powiedział cicho mały cicerone. – To nasza buda z Arthurem. Znamy tu wszystko. A tu palimy cygarety – dodał grubym głosem.

Potężna bryła sali gimnastycznej była słabo widoczna w ciemności. Jeszcze słabiej były widoczne małe okienka szatni. Jedno z nich było otwarte na oścież. Chłopiec podskoczył, chwycił się brzegu okna, podciągnął jak małpa i zniknął w budynku. Za chwilę z okna wyślizgnęła się gruba lina z węzłami, podobna tej, która wisiała u powały sali gimnastycznej w gimnazjum w Waldenburgu i po której ponad pięćdziesiąt lat temu młody Eberhard potrafił się wspiąć pod sufit w ciągu trzydziestu sekund.

41
{"b":"269458","o":1}