Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– No proszę, jakie słodkie bobo. – Waltraut Hellner pochyliła się nad Mockiem.

– Popłakało się bobo? Nie szkodzi. Zaraz osuszymy łezki. Przysypiemy je czymś.

Hellner stanęła w rozkroku nad twarzą torturowanego. Wciąż się uśmiechała. W dłoni trzymała jakiś mały, połyskliwy szklany przedmiot. Z chrzęstem odkręciła dekielek.

Potem uklękła i unieruchomiła głowę Mocka między kolanami, obdarzając jego pokaleczone nozdrza wonią swoich pachwin. Nie mógł się ruszyć. Zrozumiał, że usiadł na nim Gnerlich.

Cierpię dla ciebie, Karen, myślał, Bóg mnie ukarał za cierpienie, jakie ci zadałem, błagam Cię, Boże, ześlij na mnie jeszcze większy ból, niech odkupię swoją winę wobec Karen, niech cierpię tak jak Gertruda. Hellner oparła kciuk na oczodole leżącego i nie pozwoliła mu zamknąć lewego oka. Potem sypnęła solą w otwarte oko i w wypalone znamię.

Krzyk Mocka był krzykiem dziękczynienia. Bóg go wysłuchał.

BRESLAU, NIEDZIELA 8 KWIETNIA 1945 ROKU,

TRZECIA PO POŁUDNIU

Mock obudził się w lodowatej wodzie. Na brzegu wanny siedziała Waltraut Hellner i burzyła wysmukłymi palcami powierzchnię wody. Gnerlich stał nieco dalej i przyglądał się obojętnie całej scenie.

– Och, jaki miły widok – powiedział Gnerlich. – Starszy pan w wannie, a obok niego jego opiekunka, pielęgniarka, anioł miłosierdzia.

– Nie jestem pielęgniarką tego starucha, Hans – warknęła Hellner.

– I nigdy nie będę. Mogę mu jedynie zamknąć oczy po raz ostatni. – Po chwili jej usta rozciągnęły się w słodkim uśmiechu.

– I co, bobasie, chcesz kąpiel z pianką? – mówiąc to, wysypała do wanny szufelkę jakiegoś proszku.

Mock z przerażeniem zauważył leżącą obok wielką puszkę ługu, używanego przez służącą Martę do czyszczenia urządzeń sanitarnych. Spojrzał na wodę w wannie i czekał na pieczenie ciała. Na razie nie czuł niczego oprócz dreszczy zimna i obrzydzenia na widok swego pomarszczonego przyrodzenia.

– Czego ode mnie chcesz? – zapytał strażniczki. – Powiem wszystko i jeszcze będę żałował, że tak mało wiem.

– Patrz, Hans, na tego starucha. – Hellner spojrzała na Gnerlicha.

– Wciąż gada i gada. I jeszcze jaki dowcipny. Zaraz zepsujemy mu nastrój. – Znów spojrzała na Mocka.

– Za mało pianki w kąpieli, bobasie? – Nie, nie! – wrzasnął Mock. – Jest tyle, ile trzeba!

– Wszystko mi zaraz powiesz – warknęła grubym, męskim głosem. – Tak jak ja ci wszystko powiedziałam, wtedy przy szczurach.

– Co to znaczy wszystko? – Gnerlich pociągnął Hellner za włosy, zmuszając ją, aby na niego spojrzała. – Co mu powiedziałaś, Trauti? Czy o tym też?

W łazience zaległa cisza, przerywana jedynie monotonnym kapaniem wody do wanny i świstem „organów Stalina” za oknami. Gnerlich, trzymając ją wciąż za włosy, oparł się o ścianę w pozie dandysa, a Hellner wpatrywała się w niego z niepokojem.

– Tak, Hans – teraz głos strażniczki był pełen bólu – o tym też. Zmusił mnie, przykładał mi szczury. Ale przecież z nim kończymy. On już nic nikomu nie powie.

– Ale najpierw nam wszystko powie, prawda, Trauti? – Gnerlich pogłaskał ją po głowie. – Komu i co na mnie naszczekał.

– Słyszałeś, skurwysynu? – warknęła Hellner do Mocka i ku jego przerażeniu uniosła do góry puszkę.

– Twoja służąca zgromadziła trochę ługu. Zapobiegliwa kobieta. Mów, komu i co powiedziałeś o komendancie!

– Powiedziałem von Rodewaldowi, zastępcy szefa SS i policji w Breslau, i Krausowi z RuSHA, że jest pan Żydem. – Mock poczuł teraz lekkie pieczenie skóry i spojrzał na swoje ciało: było zaczerwienione, a z rany postrzałowej wypływały nitki krwi, które wiły się i rozpuszczały w brudnej wodzie. – A dowodem jest pańskie obrzezanie.

Gnerlich uśmiechnął się, lecz pod skórą coś się na jego twarzy poruszyło. Węzły mięśni zadrżały, opięte natychmiast czerwieniejącą gwałtownie skórą. Wyjął ręce z kieszeni i podniósł je do oczu. Patrzył uważnie, jak zaciskają się pięści i jak bieleją kostki dłoni.

– Nie jestem Żydem, Mock – powiedział cicho.

– Pochodzę z rzymskokatolickiej rodziny – jeszcze bardziej ściszył głos. – O przeklętym nazwisku Bresler. A to moje obrzezanie miało charakter zdrowotny, a nie rytualny. Miałem stulejkę, rozumiecie!

– Tak, wiem o tym, Hans – Hellner była przerażona. – I na pewno się łatwo obronisz przed zarzutami.

– Gdyby nie ty, stara kurwo – głos Breslera znów opadł – to by nie było żadnych zarzutów.

Hellner gwałtownie wstała. Wielka puszka z ługiem wpadła do wody. Mock, widząc to, usiłował wyleźć z wanny. Hellner rzuciła się na niego z pazurami. Huk wystrzału wstrząsnął łazienką, a kula, miotana rykoszetem, rozbiła kafelek z niebieskim wędrowcem maszerującym w sobie tylko wiadomym kierunku. Nad głową Hellner pojawiła się różowa mgła. Kiedy rzucała się na Mocka, w jej oczach malowało się bezbrzeżne zdumienie. Całym ciężarem runęła na niego i znaleźli się razem w wannie. Spośród jej skołtunionych włosów wypływała ciemna krew w regularnych pulsacjach.

Mock szybko wydostał się z wanny i wyjąc z bólu, przesunął dźwignię prysznica. Lał po sobie zimną wodę, a mokre siwe włosy na jego ciele układały się smugami jak wodorosty. W ługowej kąpieli ciało Hellner podrygiwało w agonii. W łazience rozeszła się woń spalenizny.

Gnerlich obojętnie obserwował Mocka i zupełnie się nie przejmował strumieniami wody, które pryskały po łazience, mocząc również jego świeżo odprasowane spodnie. Mock wyłączył prysznic i wyczołgał się w łazienki. Jego mokre czerwone ciało owiały podmuchy zimnego przeciągu. Gnerlich wyszedł również i nadepnął Mockowi na kark.

Kapitan leżał rozpłaszczony na brudnych kamiennych płytkach i zaczął bezgłośnie prosić o miłosierną kulę.

– Nie zabiję cię, Mock – powiedział Gnerlich, jakby czytając w jego myślach. – Przecież wciąż musisz mnie ścigać. Wciąż musisz łaknąć sprawiedliwości. Znikam, ale ty mnie ścigaj. Przecież jeśli nie tropisz ludzi, nie istniejesz.

BRESLAU, NIEDZIELA 8 KWIETNIA 1945 ROKU,

PIĄTA PO POŁUDNIU

Mock siedział w kuchni i zanurzał co chwila poparzoną twarz w zlewie wypełnionym zimną wodą z octem. Drżał od chłodu, chociaż rozpalił pod kuchnią i ubrał się ciepło w kilka warstw czystej bielizny. Okrycie wierzchnie miał w fatalnym stanie: jasny płaszcz z wielbłądziej wełny był zbryzgany krwią, podobnie jak kołnierz i klapy brązowej marynarki, a rozdarta prawie na pół koszula wisiała na zaciśniętym węźle krawata.

Mock kolejny raz włożył policzek do zimnej wody. Jego ucho wyłapywało pod powierzchnią jakieś odległe dźwięki: eksplozje, drżenia, regularne dudnienia – jakby ktoś uderzał w rury.

Ból poparzonej twarzy ustawał, by znowu powrócić, kiedy wynurzał głowę z lodowatej wody. Wtedy też niecała woda wylewała się z uszu i tworzyła filtr, który wytłumiał zewnętrzne odgłosy, odgradzając Mocka od świata płonącego Breslau.

Nie słyszał zatem ani szczęknięcia zamka w drzwiach, ani lekkich kroków w przedpokoju. Znów zanurzył twarz w wodzie. Tym razem jedno i drugie oko znalazło się podwodą. Przez przejrzystą, drgającą i zniekształcającą warstwę płynu zauważył, że lampa naftowa w kuchni gaśnie, a potem znowu płonie dawnym blaskiem. Trzymając wciąż głowę w wodzie, zrozumiał, dlaczego tak się dzieje. Jakaś postać przesłaniała lampę, a potem, odchylając się, znów pozwalała jej rozświetlać całe pomieszczenie. To na pewno Karen przyszła, powiedział do siebie, wywołując bulgot w zlewie, albo nie, to na pewno uwolniona hrabina.

Mock gwałtownie wyciągnął głowę z wody, a jego włosy chlapnęły po ścianie cienkimi strużkami. W kuchni była jeszcze jedna osoba. Nie była to ani jego żona, ani Gertruda von Mogmitz. Profesor Rudolf Brendel był reprezentantem innej płci.

– Wiara pana wybawiła, drogi kapitanie – powiedział profesor, patrząc ze łzami w oczach na Mocka. – Ocalał pan z Festung Breslau.

54
{"b":"269458","o":1}