Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Oczywiście! – profesor rozlał resztę ćwiartki do dwóch szklanek. – Ewangelia jest dla niej jedynym drogowskazem! A najbardziej Kazanie na Górze. Wskazówki w nim zawarte traktuje literalnie. Dlatego, zanim trafiła do tego psychopaty Gnerlicha, rozdała cały swój majątek ubogim. „Błogosławieni ubodzy.”

– A naprawdę Gnerlich był jej kamerdynerem?

– Naprawdę. – Profesor uderzył się w piersi. – Jedynym ich kamerdynerem, jak sięgam pamięcią. Von Mogmitzowie bardzo dobrze traktowali służbę. Był prawie domownikiem, a na pewno przyjacielem domu. Tak, wiem to z całą pewnością.

U von Mogmitzów bywałem od dziecka. Znałem pana hrabiego starszego. Z hrabią młodszym byłem na ty. A ten cham usługiwał mi. Odbija sobie teraz.

– Lata upokorzeń? – domyślił się Mock.

– Ależ skąd! – krzyknął profesor, coraz bardziej pijany. – Czy w takim chrześcijańskim domu ktoś może kogoś upokarzać? – Podparł głowę pięścią. – Nie wiem, co się obudziło w tej bestii. Zerwał ze swoimi chlebodawcami wstąpił do partii. Od początku wojny służył w oddziałach wartowniczych SS w Buchenwaldzie. Potem zgłosił się do dywizji SS – Totenkopf walczącej najpierw we Francji, a Potem na froncie wschodnim. Zyskiwał awans za awansem. Był ciężko ranny i ewakuowany. Po wyleczeniu został zastępcą komendanta obozu w Gross Rosen. I kiedy nagle w sierpniu 1944 zaproponowano mu niebywały awans na dowódcę tegoż właśnie obozu, on – proszę sobie wyobrazić! – odmówił. Poprosił o funkcję policyjną, szczególnie był zainteresowany stanowiskiem komendanta obozu na Bergstrasse. Akurat wtedy, gdy trafiła tam pani hrabina. Przeniósł się, aby dręczyć tę świętą kobietę. Pijmy, panie kapitanie. – Podniósł szklankę. – Po nas choćby potop!

– A fe, nieładnie, profesorze. – Mock uśmiechnął się drwiąco. – To zawołanie godne osiemnastowiecznych rozpustnic, nie chrześcijanina literalnie pojmującego Biblię. Ja panu powiem inaczej. Pijmy, po nas na pewno potop!

Mock rozejrzał się dookoła. Wielu gości nadstawiało ciekawie uszu, a Brendel krzyczał zbyt głośno. Zmiana tematu niczego nie dawała. Najwidoczniej hrabina Gertruda von Mogmitz była obsesją profesora. Mock wstał od stołu i podszedł do baru z nieheblowanych desek. Siedząca przy nim samotna kobieta spojrzała na niego i odwróciła się z odrazą. Kapitan nie przejął się tym zbytnio i smakowicie obejrzał jej wydatne piersi i pełne biodra. Poczuł, że i na niego działa wiosna. Wiosna w twierdzy Breslau.

BRESLAU, CZWARTEK 15 MARCA 1945 ROKU,

DZIESIĄTA WIECZÓR

Eberhard Mock dojechał na Zwingerplatz rikszą, którą zamówił dla niego barman ze „Schlesierland”, wyświadczając mu tym niewiarygodną wprost łaskę. Jeszcze większą łaskę wyświadczył mu rikszarz, odwożąc pijanego profesora Brendla na Borsigstrasse i pomagając odtransportować go do mieszkania na pierwszym piętrze.

Rikszarzowi asystował przy tym stróż kamienicy, który wykazywał wiele współczucia dla pijanego profesora, znał go od dziecka i nazywał „nasz mały Rudi”.

– Od śmierci matki i siostry często pije – mruknął stróż, ścierając z brody „małego Rudiego” skutki zmieszania likieru z pasztetem.

Mock usłyszał to jak przez mgłę i szybko pogrążył tę informację we mgle własnej niepamięci. Nie wypytywał stróża o okoliczności śmierci rodziny profesora, ponieważ miał dość łzawych i mrożących krew w żyłach historii o mordowaniu nieszczęsnych Niemców przez zawszonych czerwonoarmistów, nie chciał więcej słyszeć o dzielnych psach (oczywiście owczarkach niemieckich!), które odwdzięczając się za miłość małych dziewczynek, rzucały się do gardeł gwałcicielom z czerwoną gwiazdą na czapce, po czym ginęły przeszyte serią z pepesz, irytowały go kolejne okropności wojny, tak jak irytowały go podobne do siebie bliźniaczo naloty, wysokie wycie syren i tupot nóg na piwnicznych schodach.

To wszystko go denerwowało, ponieważ utraciło walor sensacji i stało się równie banalne jak codzienne wypróżnianie, a – poza tym – miało posmak czegoś, co Mock w swej zdeprawowanej sprawiedliwością duszy odczuwał jako słuszną karę, właściwą zapłatę za zamknięcie na zawsze dobrotliwych oczu jego przedwojennego dentysty, doktora Zuckermanna.

Pełne współczucia słowa stróża Mock zatopił natychmiast w odmętach niepamięci, bo nie chciał zastanawiać się po raz kolejny nad sensem sprawiedliwości czy niesprawiedliwości dziejowej, jakiej ofiarą padła dzisiaj Berta Flogner, nie chciał po raz setny sobie wmawiać, że śmierć jest prostą antytezą życia, a jej brak uniemożliwiałby osiągnięcie syntezy krystalicznego, logicznego piękna, o jakim marzył na początku XIX wieku mędrzec z Berlina.

Mock stał półpijany w drzwiach mieszkania profesora Brendla i – obserwując kurz zbity w latające kule i skołtunioną pościel – w tym starokawalerskim zaduchu zapominał szybko o słowach stróża, bo gdyby je zapamiętał, musiałby przyznać, że cierpienie rodzaju ludzkiego nie jest wcale warunkiem koniecznym istnienia boskiej symfonii świata, czyli potrzebnym jej dysonansem, lecz jest kakofonicznym zgrzytem, błędem nie do wybaczenia, tak jak przeraźliwym zaprzeczeniem ludzkiej anatomii jest przegub, z którego wystają żyły i ścięgna – jak druty z przerwanego kabla.

Mock nie chciał widzieć ani odczuwać śmierci najlepszego z możliwych światów – wilgotnego i malarycznego świata nadodrzańskiej metropolii. Pobudzony widokiem pełnych piersi i krągłych bioder, chciał jedynie odprawiać odwieczny rytuał. Chciał go odprawić w swym domu z własną żoną. Wspiął się zatem na swoje trzecie piętro, otworzył drzwi i stanął w drzwiach kuchni, której okna zasłonięte były czarnym papierem. W wątłym blasku świeczki Mock widział zapłakane oczy żony i jej widelec dłubiący w stosikach zasmażanej kapusty, pokrywającej kupiony na kartki wieprzowy sznycel.

Zza drzwi bezokiennej służbówki dobiegało pochrapywanie służącej Marty. Podszedł do Karen i – ciężko stękając – wziął ją na ręce. Nie słuchał protestów żony, zrazu zdecydowanych, potem coraz słabszych, i zanurzył się wraz z nią w ciemność sypialni. Śmiejąc się jak nastolatek, położył ją delikatnie na łóżku. On rozpinał mundur i koszulę, ona mocowała się z paskiem od szlafroka, on ściągał kalesony, ona odrzuciła daleko szlafrok, on zbliżył się do niej, ona ułożyła się wygodnie na plecach, on spojrzał w dół, ona czekała w napięciu, on przeklął cicho alkohol i swoje kapryśne i nieposłuszne membrum uirile, ona ze zdziwieniem obserwowała go, jak podchodzi do okna.

Zastukały pineski po podłodze, czarny papier ze szmerem osunął się na parapet.

Światło księżyca, którego tak pragnął Mock, które jak sądził, wydobędzie z mroku ponętne kobiece ciało i obdarzy go na powrót męskimi siłami, ślizgało się po dużych, obwisłych piersiach, zsuwających się pod pachy, i po załamaniach tłuszczu na brzuchu.

Karen spojrzała z niechęcią na męża – blada poświata wydobywała z ciemności zabliźnione kratery oparzeń i owłosione męskie cycki opadające na wydęty brzuch.

Obydwoje zamknęli jednocześnie oczy.

– Załóż maskę, kochanie – Karen powiedziała to najdelikatniej, jak umiała. – I zasłoń okno. Wiesz, że odsłanianie go może sprawić nam spore kłopoty. I chodź do mnie.

Mock spełnił tylko dwie pierwsze prośby swojej żony, po czym wyszedł z mieszkania. Zszedł do piwnicy, gdzie już z daleka popiskiwali do niego z klatek jego prawdziwi przyjaciele.

BRESLAU, PIĄTEK 16 MARCA 1945 ROKU,

SIÓDMA RANO

Mock wypił ostatni łyk kawy i rozgryzł ostatniego cukierka karmelowego produkcji Marty Goczoll. Siedzieli z żoną w salonie i patrzyli na siebie bez słowa. Mock trzymał w dwóch palcach porcelanową filiżankę, natomiast Karen poobijany emaliowany kubek, który był bardziej odpowiedni w tych okolicznościach. Obydwoje wpatrywali się w kupioną dziś na czarnym rynku puszkę kawy „Machwitz”, na której uśmiechali się trzej Murzyni w spódniczkach.

14
{"b":"269458","o":1}