Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Handle spojrzał na strażnika stojącego u szczytu schodów z miną toreadora i sięgnął dłonią do guzika alarmowego zamontowanego pod pulpitem. Nie zdążył jednak go wcisnąć. Stary żołnierz stojący w oknie portierni pochylił się i dmuchnął.

Do oczu portiera dotarł suchy podmuch. Handle próbował przetrzeć oczy, ale poczuł, że ręce odmawiają mu posłuszeństwa. Jego ciało skręciło się i runęło na podłogę portierni.

Strażnik był w tym czasie zajęty podziwianiem potężnej budowy ciała drugiego żołnierza, który oparł swą stopę na najwyższym stopniu schodów i czyścił chusteczką zakurzony wysoki but kawaleryjski.

Kiedy strażnik zobaczył, co się dzieje, sięgnął po schmeissera. Wtedy potężny miłośnik czystych butów machnął chusteczką w kierunku jego twarzy. Chusteczka rozpostarła się, uwalniając chmurę białych kryształków. Nogi toreadora się rozeszły, jakby zrobił szpagat. Głową uderzył o posadzkę. Wydał z siebie żałosny skrzek, a potem charkot.

Potężny żołnierz wdarł się do dyżurki i wyjął spod lady oprawiony na wiśniowo zeszyt przepustek z napisem „Marzec 1945”. Podał go staremu i obaj opuścili boczną klatkę schodową.

Cała akcja trwała trzy minuty. Nikt w tym czasie nie wszedł do budynku tym bocznym wejściem od Anger. Przed upływem następnych trzech minut zeszyt raportów znalazł się w rękach siedzącego w wózku motocyklowym mężczyzny, którego twarz zakrywał wciśnięty na czoło kapelusz oraz postawiony kołnierz płaszcza. Kiedy olbrzym uruchamiał silnik, a jego towarzysz siadał na tylnym siedzeniu, zakapeluszony mężczyzna przebiegał wzrokiem zapisy w zeszycie raportów z ostatniego tygodnia.

Kiedy motocykl ruszył, pasażer w wózku wykrzyknął coś w nieznanym jego towarzyszom języku i stukał z radością w jedno z nazwisk interesantów, którzy odwiedzili w ciągu ostatnich siedmiu dni wydział RuSHA w Breslau.

Nazwisko to było bardzo podobne do tego, jakie nosił znienawidzony przez nazistów poeta Heine.

BRESLAU, ŚRODA 21 MARCA 1945 ROKU,

GODZINA DZIESIĄTA WIECZÓR

W mieście panowała cisza.

Niebo zmywało po kolejnym dniu oblężenia kurz i sadzę. Lekki deszcz, niesiony zmiennymi podmuchami wiatru, zacinał z ukosa.

SS – Hauptscharführer Hans Heide wyszedł ze swojej kwatery przy Bischofstrasse. Po jego przeciwdeszczowym płaszczu natychmiast spłynęły krople wody. Takie same krople ściekały po tapecie w kuchni mieszkania po przeciwnej stronie ulicy, gdzie dzisiaj wybuch bomby burzącej odkleił od budynku ścianę frontową.

Runęła w gruzy, bezwstydnie odsłaniając wnętrza. Cały budynek stał się podobny do gigantycznego domku dla lalek w którym różne kolory ścian tworzyły wstrząsającą dla estety kakofarbię. Ukośny deszcz ciął zatem po ścianach kuchni i pokojów, co niektórym mieszkańcom zdawało się nie przeszkadzać. Jeden z nich na widok Heidego odstawił czajnik z kuchenki i przeszedł do innego pomieszczenia, z ulicy niewidocznego. Następnie zbiegł po schodach i stanął w bramie, wbijając wzrok w plecy idącego esesmana.

Ten szedł dość szybko w stronę Neumarkt. Minął restaurację „Gauhaus” i wbiegł w Langeholzgasse. Człowiek ze zniszczonej kamienicy chyłkiem ruszył za nim przez podcienia Deutsche Bank. Tam stał potężnie zbudowany mężczyzna z papierosem w ustach. Przywitali się wzrokiem i zamienili rolami.

Olbrzym ruszył za Heidem, a jego towarzysz stanął na rogu i z dłońmi na kolanach ciężko oddychał jak po długim biegu. Na Neumarkt Heine rozejrzał się i na Langeholzgasse zobaczył w oddali dużego mężczyznę, który właśnie się pochylił, by zawiązać sznurowadła.

Heide stanął obok fontanny z Neptunem i zapalił papierosa. Duży wyprostował się i zniknął na Kupferschmiedestrasse. Esesman dopalił papierosa i dokładnie zlustrował plac – Wolno zszedł po schodach prowadzących pod powierzchnię placu, a potem nagle wybiegł.

Plac był pusty. Heide znów zszedł na dół, uspokojony zabębnił w drzwi prowadzące do podziemia. Otworzył mu strażnik w wiśniowym mundurze nieistniejącej formacji wojskowej. Na piersi strażnika dyndały osobliwe medale, na których wygrawerowane były usta. Pagony były ozdobione spinkami w kształcie kobiecych ciał. Strażnik powitał Heinego kiwnięciem głowy i wpuścił go bez słowa.

BRESLAU, ŚRODA 21 MARCA 1945 ROKU,

KWADRANS NA JEDENASTĄ WIECZÓR

Pod powierzchnią Neumarkt zbudowano w 1944 roku sieć schronów powiązaną z gmachem Rządu Śląskiego i pałacem Hatzfeldów. Podłączono kanalizację, doprowadzono wodę i gaz oraz zaopatrzono je w szyby wentylacyjne. Niektóre z tych pomieszczeń były obszernymi salami z wianuszkiem mniejszych salek. Pod placem było kilka takich „układów planetarnych”. Projekt natchnął kapitana Ottona von Schebitza, nadzorującego budowę schronów na Neumarkt, myślą o zorganizowaniu w jednym z nich luksusowego puffu dla wyższych oficerów. Podłogi obłożono grubymi dywanami, a ściany obklejono tapetą złotego koloru. Umeblowanie tworzyły niskie sofy.

Wkrótce pojawiły się kobiety, które von Schebitz ściągnął z innych burdeli w Breslau obietnicą sowitych zarobków i obcowania z lepszym towarzystwem. Do stałych bywalców należał pewien kapitan. Jego ulubioną dziewczyną była Klara Mesletzky. Ta dwudziestotrzyletnia blondynka, którą von Schebitz wyciągnął z burdelu dla robotników cudzoziemskich, zainteresowanie kapitana uznała za niezwykłą nobilitację. Kapitan, mimo swojego wieku, odznaczał się nieprzeciętnym wigorem i wielką delikatnością. Nie zadawał zbędnych pytań i nie szafował pocieszeniami. Ocierał łzy z policzków i milczał współczująco.

Tęskniąca Klara czekała na niego dwa razy w tygodniu z rozłożonymi nogami i odliczała minuty do godziny dziewiątej, bo o tej zwykle się pojawiał.

Od pół roku kapitan nie pojawił się ani razu. Pogodziła się już z myślą o jego śmierci.

Tym większą radość odczuwała dzisiaj, kiedy – leżąc u jego boku w głównej sali – przytulała się do niego po raz pierwszy od wielu miesięcy i wciągała znany jej delikatny zapach korzennej wody kolońskiej od Welzla. Aksamitna maska skrywająca twarz kapitana stanowiła dla niej nie lada zagadkę, ale powstrzymywała ciekawość, bo wiedziała, że jej ulubiony klient nie lubi nieoczekiwanych pytań. Spod materiału wymykały się jednak podłużne różowe blizny i one zaspokajały częściowo jej ciekawość. Maska zresztą wcale jej nie przeszkadzała, ponieważ widziała to, co najbardziej lubiła w jego twarzy – duże, zielono – piwne, nieco ironiczne oczy.

Teraz te oczy, ani rozbawione, ani zdenerwowane, były skoncentrowane na esesmanie, który w rozpiętym mundurze i bez czapki leżał rozparty na sofie naprzeciwko. Esesman wybuchał co chwila grubym, zachrypniętym śmiechem. Bawiła go najwidoczniej pantomimiczna scenka, jaką odgrywały przed nim dwie dziewczyny.

Dzierżyły w rękach drewniane mauzery i strzelały do siebie, wydając przy tym odgłosy, które Mockowi bardziej kojarzyły się z uchodzeniem powietrza z przebitej dętki niż ze strzałami karabinowymi.

Esesman nie był jednak wybredny i bawił się znakomicie. Zanosił się śmiechem, kiedy jedna z kobiet uniosła drewniany granat, a jej kształtna pierś drżała w rozpięciu czarnej koszuli. Kapitana coś zaintrygowało w tej scence. Sięgnął do kieszeni i założył na nos binokle.

– Wiesz co, Klaro – przemówił do leżącej obok dziewczyny łagodnym głosem i wskazał oczami na dzielnie walczące obrończynie twierdzy.

– Mam coraz gorszy wzrok. Powiedz mi, kochana, czy ten oficer to wasz stały gość?

– Tak – odpowiedziała Klara. – Od trzech miesięcy przychodzi prawie codziennie.

– A te dziewczyny mają na sobie tylko czarne koszule? – zadał ponownie pytanie.

– To nie są koszule, panie kapitanie – uśmiechnęła się Klara. – To są mundury SS. Tak, Monika i Frieda mają na sobie tylko kurtki mundurowe.

– Rozumiem. – W głosie kapitana Klara wyczuła nutę zniecierpliwienia.

25
{"b":"269458","o":1}