Rozwiązał pęta, wyjął knebel i pogłaskał po mokrych włosach. Skuliła się na stercie zakurzonych materaców jak dziecko. Nie mówiła, nie krzyczała. Zamknęła oczy. Mock zdjął kurtkę i przykrył nią torturowane ciało. Potem wyniósł klatkę ze szczurami do ubikacji i wrócił do magazynku. Hellner wciąż leżała bez słowa.
Mock wspiął się na gimnastyczny kozioł i znalazł się na parapecie. Z trudem zsunął się z okna i ruszył powoli wzdłuż płotu okalającego boisko. Nad miastem grały „organy Stalina”, a przyczepione do latarń głośniki, zwane „harfami Goebbelsa”, podtrzymywały obrońców na duchu. Rozpoczął się kolejny szturm twierdzy Breslau.
BRESLAU, PIĄTEK 6 KWIETNIA 1945 ROKU,
POŁUDNIE
Mock siedział w kuchni swojego mieszkania i zastanawiał się, kiedy przyjdzie jakiś volkssturmista i rozstrzela go za niewykonanie rozkazu.
Mimo wyraźnych zaleceń władz nie miał najmniejszego zamiaru przenosić się do piwnicy jak wszyscy mieszkańcy kamienicy przy Zwingerplatz l.
Siedział zatem w swojej kuchni i kroił starą, czerstwą bułkę, którą znalazł w spiżarce w lnianym worku.
Nóż z trzaskiem przecinał skostniałą skórkę i sypał okruchami po stole.
Kiedy przed Mockiem leżały już małe kromki, przysunął ku sobie czarkę wypełnioną oliwą.
Maczał w niej chleb, następnie posypywał go solą i rozgniatał swoimi własnymi i niewłasnymi zębami.
Po odejściu Karen i zniknięciu służącej oliwa i czerstwa bułka były ostatnimi jadalnymi produktami w jego domu.
Brak służącej był widoczny wszędzie. Świadczyło o nim przenikliwe zimno, przed którym Mock bronił się, nakładając na dłonie rękawiczki bez palców, a na głowę kapelusz. Na podłodze poruszały się puchate kule kurzu, na parapetach i na ramach obrazów osiadał biały pył, a powierzchnia zlewu była śliska od źle spłukanego tłuszczu. Aż wstyd przyjmować gości, pomyślał Mock, nawet tych wyimaginowanych. Nie można przecież w takim chlewie rozmawiać z łagodnymi i przyjaznymi widmami z przeszłości.
Odwiedziły go dzisiaj trzy nieżyjące postaci. Wszystkie one były na Mocka oburzone. Jak możesz, mówił jego dawny dentysta, doktor Moritz Zuckermann, myśleć o tak podłym czynie, jak zadenuncjowanie Gnerlicha jako Żyda. Nie przypominasz sobie naznaczania sklepowych witryn gwiazdą Dawida i ludzi z napisem „Żyd” na piersi i plecach, którzy chodzili dokoła ratusza z głowami ku ziemi? Naprawdę nie pamiętasz starego człowieka z siwą brodą, który na Wallstrasse stał ze spuszczonymi spodniami, a chłopcy w mundurach Hitlerjugend szydzili z jego pomarszczonego przyrodzenia? A teraz ty chcesz zadenuncjować – zgoda, bydlaka i sadystę – stając się podobnym do tych wszystkich zbrodniarzy? Do tych, którzy wysłali mnie do Auschwitz?
Heinz Kleinfeld, jego długoletni pracownik, jeden z najlepszych detektywów w Komisji Morderstw, nie używał argumentów emocjonalnych. Jego argumentacja była, jak zawsze, bardzo logiczna. Skąd masz pewność, że ta kobieta w sytuacji prawie agonalnej mówiła prawdę? Wiem, zaraz mi powiesz, że opierasz się na swoim niezawodnym instynkcie. Ale czy ty rzeczywiście masz wciąż ten instynkt? Nie zapominaj, że przez prawie dziesięć lat byłeś w Abwehrze i dopiero niedawno wróciłeś do policji. W tym czasie nikogo nie przesłuchiwałeś, nie mówiąc już o tym, że nikogo nie wkładałeś w swoje słynne niegdyś imadło. Jesteś jedynie policyjnym pasibrzuchem w stanie zawieszenia, jesteś jak pies myśliwski, który się zestarzał na wygodnym tapczanie. Masz jeszcze węch? Po drugie, skąd pewność, że to nie skutek jakiegoś zabiegu? Jest taka przypadłość chłopięca, którą medycy leczą operacyjnie – wycinając nadmiar skóry na przyrodzeniu. Może Gnerlich przeszedł taką operację. Musisz to sprawdzić. Ale czy ty masz na to czas? Czy ty masz w ogóle możliwość sprawdzenia tego? Chcesz Gnerlicha przesłuchać i ścisnąć mu jaja w imadle? Lepiej zajmij się szukaniem swojej żony. Tu może jeszcze coś wskórasz, zanim wejdą do tego miasta Rosjanie i rozładują w kobiecych ciałach swe frontowe frustracje. Także w ciele twojej żony, oni się niespecjalnie przejmują wiekiem kobiet.
Trzecia osoba, która go dziś odwiedziła, nazywała się Lea Friedlander. Była piękną młodą dziewczyną, która została poddana ponad dziesięć lat temu narkotycznym operacjom, a potem, zdeprawowana i pozbawiona jakiejkolwiek opieki, była bohaterką filmów pornograficznych. Mock temu nie zapobiegł.
Ona nic nie mówiła, tylko patrzyła mu w oczy. Bez uśmiechu, bardzo uważnie.
– Do cholery jasnej! – ryknął Mock i trzasnął w stół otwartą dłonią. – Wczoraj straciłem niewinność! Torturowałem niewinną kobietę! Nie jestem już niewinny! Cel uświęca środki! A moim celem jest zniszczenie Gnerlicha. Muszę tylko zdobyć dowody! A potem pójdę do von Rodewalda i Gnerlich skończy na latarni! I zrobię to, czy to się wam podoba, czy nie!
Widma rozpłynęły się w jasnym powietrzu południa. Mock wstał, poszedł do łazienki, przyciął tam brodę i umył proszkiem zęby. Potem przymierzył krawat do jednego z ostatnich czystych garniturów. Beżowy jedwabny krawat z brązowymi rombami doskonale pasował do ciemnobrązowego garnituru w szerokie jasne prążki. Ubrał się, przejrzał w lustrze, nasunął maskę na twarz, włożył kapelusz, a na ramiona narzucił jasny płaszcz z wielbłądziej wełny.
Sięgnął po zapasowy pistolet i zaklął.
– Szlag by to trafił – powiedział do siebie. – Wczoraj miałem dwa pistolety, a dziś nie mam żadnego. Ale nieważne. Należało się tym chłopcom.
Potrząsnął głową. Pistolet nie był mu potrzebny. Dzisiaj jego bronią będą pieniądze, koniak od Wirtha i czekolada od Pohla. Tym wszystkim napchał teczkę, zamknął mieszkanie i zszedł na ulicę, nucąc patetyczny fragment Tannhausera.
BRESLAU, PIĄTEK 6 KWIETNIA 1945 ROKU,
ÓSMA WIECZÓR
Mock, korzystając ze swej długoletniej znajomości z właścicielem zakładu fryzjerskiego Paulem Altstadtem, siedział w fryzjerskim fotelu, palił papierosa i obserwował już to drzemiącego w drugim fotelu mistrza grzebienia, już to przez lekko uchyloną kotarę w oknie spowity ciemnościami salon fotograficzny „Photo – Waage”, znajdujący się po drugiej stronie Gartenstrasse. Był to zakład tak znany i słynny, że klienci musieli się zapisywać z tygodniowym wyprzedzeniem, aby być dopuszczonymi przed mistrzynię obiektywu Elise Dom albo – w wypadku mniej zamożnych – przed obiektyw jej licznych czeladników. Zbiorowa fotografia rodziny von Mogmitz, która w dwóch częściach leżała przed Mockiem, była z pewnością wykonana ręką właścicielki atelier.
Wszystkie obecne na niej postaci, ustawione na tle jakiegoś pałacyku, miały łagodny i przyjazny wyraz twarzy: i starszy pan hrabia Rüdiger von Mogmitz siedzący na pięknym barokowym fotelu, i jego syn, nieżyjący już Rüdiger junior, opierający dłoń na ojcowskim ramieniu. Uśmiechała się również synowa starszego pana hrabiego, piękna Gertruda von Mogmitz, a w jej ślady poszło dwoje służących, którzy stali nieco niżej – na schodach pałacu. Przystojny kamerdyner Hans Gnerlich ręce opuścił wzdłuż szwów i spoglądał zamyślonym wzrokiem w obiektyw mistrzyni.
Jedynie czterdziestokilkuletnia służąca miała zakłopotany wyraz twarzy, jakby pierwszy raz widziała fotografa. To właśnie ona była obiektem wielkiego zainteresowania Mocka. Stanowiła jedyny punkt zaczepienia w dość trudnej sytuacji, w której się znalazł. W tej chwili pewnie szukają go ludzie Gnerlicha, i to być może z nakazem aresztowania. Komendant nie miałby trudności, aby przekonać wiceszefa SS i policji von Rodewalda, że Mock prześladuje jego samego, że torturuje jego współpracownicę i że stoi prawdopodobnie za zamachem na jego życie.
Mock zdawał sobie sprawę, że w razie słuszności tych obaw ma niewiele czasu na zdobycie dowodów żydowskiego pochodzenia Gnerlicha i na dostarczenie ich von Rodewaldowi. Z całych sił pragnął rozmowy z profesorem Brendlem, która być może naprowadziłaby go na ten żydowski trop. Po przesłuchaniu strażniczki Waltraut Hellner nie ulega wątpliwości, że każdy obozowy strażnik ma w głowie rozkaz, aby zatrzymać starego mężczyznę z poparzoną twarzą, który chciałby dostać się do obozu na Bergstrasse. Jest rzeczą pewną, że po rozmowie z Hellner zastępca komendanta Gerstberger, człowiek życzliwy Mockowi, zmienił nastawienie.