BRESLAU, PIĄTEK 23 MARCA 1945 ROKU,
DZIESIĄTA WIECZÓR
Mock zamknął mieszkanie na klucz. Schodząc po schodach, sprawdził, czy ma pistolet w kieszeni. W myślach prowokował Boga: no i co mi zrobisz, żeby mnie powstrzymać? Nic mi nie przeszkodzi w zabiciu Gnerlicha. Wejdę do sali szpitalnej i strzelę mu w łeb. Wpuszczą mnie do szpitala. Nikt nie będzie mnie podejrzewał. Nie powstrzymasz mnie przed zabiciem bestii.
Pierwszą przeszkodą na tej drodze cnoty był dziesięcioletni syn stróża Arthur Grünig. Chłopiec wyszedł ze stróżówki na parterze, ukłonił się starszemu panu i wyciągnął ku niemu rękę. W dłoni dzierżył mały pakunek. Był to lniany worek zaciągany na sznurek. Chłopiec nosił w nim zwykle strój gimnastyczny.
Teraz w worku było jakieś żywe stworzenie. Mock kiwnął głową na Arthura i wrócił do swojego mieszkania. Chłopiec podreptał za nim.
– Niech pan zobaczy – powiedział chłopiec. – Jaki duży.
Mock nie odezwał się ani słowem. Schował do kieszeni latarkę i woreczek z suchym chlebem. Potem sięgnął do szafki i wyjął z niej małą paczuszkę, w której gromadził cukierki wysmażane przez Martę z cukru i mleka. Wręczył ją chłopcu.
Należało mu się, w końcu mały Arthur jest bożym posłańcem, który ma uniemożliwić zabicie bestii i utrzymywać jego samego w wiecznym i tak potrzebnym napięciu „złaknionego sprawiedliwości”.
Syn stróża zabębnił nogami na schodach, Mock schodził znacznie wolniej, Arthur Grünig wpadł do mieszkania swojego ojca, kapitan zszedł do swojej piwnicy.
W małym pomieszczeniu słychać było żałosne popiskiwania. Dochodziły one z kąta piwnicy, z klatki przykrytej kocem. Zdarł koc i zobaczył trzy szczury, które wspinały się na szczeble klatki i witały zaniepokojone swojego opiekuna. Jeden z nich miał wygryzioną sierść, a jego ciało pokrywały rany.
– Twoje dni są policzone, biedaku – powiedział do niego Mock ze współczuciem. – Niedługo cię zeżrą twoi koledzy. A teraz zobaczymy, jak zareagujecie na nowego.
Mówiąc to, otworzył klapę w klatce i wytrząsnął szczura złowionego przez Arthura Grüniga. Zwierzęta były zdezorientowane i zaskoczone. Podchodziły do nowego szczura i obwąchiwały go. Jedynie poraniony szczur nie zbliżał się do niego i z daleka prychał z widoczną złością.
Mock wrzucił do klatki suchy chleb i przypatrywał się przez chwilę gryzoniom. – Jesteście moimi jedynymi przyjaciółmi w twierdzy Breslau – powiedział do nich. – A teraz jesteście w dodatku narzędziami w rękach Boga. Macie mnie powstrzymać przed zabiciem bestii. Jesteście błogosławione.
Mock przykrył klatkę i wyszedł z piwnicy na podwórze. Znalazł się między murem odgradzającym kościół Bożego Ciała od oficyn zamieszkiwanych niegdyś przez lumpenproletariat. Teraz gnieździły się tam żony i dzieci łotrzyków i rzezimieszków. Ich samych już dawno nie było – zginęli na wojnie lub karczowali syberyjskie lasy.
Tym bardziej Mock się zdziwił, gdy ujrzał trzy jasne punkty żarzących się papierosów. Dwa punkty poruszyły się gwałtownie, a jeden rozsypał się iskrami. Ciemne sylwetki ruszyły w stronę Mocka. Ten poczuł wzrastającą satysfakcję. Dobrze rozumiem działania Boga, pomyślał, powstrzymuje mnie przed zabiciem Gnerlicha. Najpierw szczury, teraz cioto bandyci. Ale nawet oni mnie nie powstrzymają. Że są narzędziami w ręku Boga, to pewne. Bo skąd się wzięli w czasie, kiedy każdy mężczyzna w Breslau nosi mundur i broni twierdzy? Są narzędziami w ręku Boga, nie mogę ich zabić, ponieważ bym Go uraził.
Wystarczy, że ich postraszę. Kiedy Mock widział już złowrogo uśmiechnięte twarze pod daszkami cyklistówek, wyjął pistolet i strzelił bez ostrzeżenia ponad głowami boskich narzędzi. Papierosy zasyczały w kałużach, a mężczyźni rozbiegli się i zniknęli w ciemnościach. Rozpłynęli się, pomyślał Mock, wszak są wysłannikami Boga, czyli aniołami.
Przeszedł przez podwórko nie niepokojony już przez nikogo i znalazł się naprzeciwko Teatru Miejskiego. Szybkim krokiem przeszedł przez Schweidnitzerstrasse, minął Prezydium Policji i dotarł do wiaduktu kolejowego. Tu natknął się na pierwsze barykady.
Wspinając się na górę barykady, potknął się i dla złapania równowagi oparł rękę na czymś zimnym i śliskim. Był to czarny granit z fragmentami napisu „Nasz najukochańszy mąż i ojciec. „Na moim grobie, pomyślał, nie będzie mowy ani o ojcu, ani o mężu. Będzie napis „Pies gończy Mock”.
Po zejściu z barykady dostrzegł grupę ludzi, którzy stali w kolejce do studzienki kanalizacyjnej obok kościoła Jezuitów przy Gabitzstrasse. Ludzie ci zachowywali się osobliwie. W rękach trzymali pokrywki od garnków i uderzali nimi, wywołując straszliwą metaliczną kakofonię. Była to odpowiedź na ryk rosyjskich megafonów nadających muzykę taneczną.
Zbliżał się do linii frontu.
Zaczął wypatrywać niewypałów w jasnym świetle księżyca, który wynurzył się właśnie zza chmur. Te niewypały mogły być pozostawione przez anioły, aby udaremnić mu przedostanie się do szpitala, w którym bestia niedługo wyda swe ostatnie smrodliwe tchnienie. Przedzierał się przez gruzy i sapał ciężko.
Nie zwracał jednak na to uwagi. Zastanawiał się głęboko nad nowym określeniem wysłanników Boga, którzy mieli mu przeszkodzić w słodkiej zemście.
„Aniołowie” to niewłaściwy wyraz. Aniołowie są bytami świadomymi swego posłannictwa, a szczury i bandyci z całą pewnością nie zdawali sobie sprawy ze swoich właściwych zadań. Nazwijmy ich wszystkich nie „aniołami”, lecz „emanacjami”. Koło szkoły na Schwerinstrasse zszedł z gruzów i omal nie nadział się na karabin jednej takiej emanacji. Młody chłopak w zbyt dużym hełmie opierał lufę karabinu o pierś Mocka i podejrzliwie się przyglądał eleganckiemu starszemu człowiekowi w masce.
– Przepustkę proszę – warknął żołnierz.
– Już panu daję – odpowiedział Mock i sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza po pistolet.
Wartownik Geogr. Kittlaus był nerwowy z natury. Już w swojej rodzinnej Turyngii, w małej wiosce koło Zeulenroda uchodził za nerwusa. Wściekał się, kiedy krowy wchodziły w szkodę, i okładał je później drągiem w oborze. Kiedyś świnia wypadła z chlewa i parobek Kittlaus dostał zadanie, aby ją z powrotem doń zagonić. Udało mu się to dopiero po godzinie. Kiedy już była w chlewie, wyładował na świni swoją złość. W końcu wyrwał koryto i wzniósł je nad głową zwierzęcia. Wtedy ono ruszyło na parobka i uciekło między jego nogami, powalając go w gnój. Świnię znaleziono po tygodniu, a Kittlausa po dwóch tygodniach. Stał w lesie i kopał ze złości w drzewo.
Ta cecha jego charakteru uległa znacznemu spotęgowaniu w twierdzy Breslau, pod rosyjskimi bombami.
Teraz, widząc szpiega w masce, nacisnął spust. Georg Kittlaus był nerwowy z natury.
BRESLAU, SOBOTA 24 MARCA 1945 ROKU,
PIĄTA RANO
Doktor Willy Schötzl, chirurg w szpitalu przejściowym przy Rehdigerplatz, nie spał od trzydziestu godzin.
Czuł piasek pod powiekami i słaniał się na nogach, kiedy wbijał wzrok w plątaninę tkanek w mięśniu piersiowym większym i starał się trafić pęsetą w spłaszczony ołów, który tkwił niezbyt głęboko, w części obojczykowej mięśnia. Pęseta ześlizgiwała się z ołowiu i naruszała uszkodzone tkanki.
Wtedy w ranie przelewały się niewielkie fale krwi i wypływały na ciało pacjenta. Doktor Schötzl odłożył narzędzie i kiwnął głową na pielęgniarza, który znak ten zrozumiał natychmiast.
Podał doktorowi szklankę wódki i patrzył, jak jego grdyka lekko się porusza. Schötzl zanurzył pęsetę w spirytusie.
Kiedy poczuł działanie alkoholu i niewielki zawrót głowy, wcisnął narzędzie w krwisty befsztyk rany i bezbłędnie uchwycił ołów.
Z satysfakcją ściskał mocno kawałek metalu. W lewej dłoni wciąż trzymał szklankę. Wiedział, że kula już mu się nie wymknie. Wyciągnął ją pewnie i wyrzucił do miednicy. Zadźwięczała obtłuczona blacha, kiedy wpadała do niej kula, pęseta i pusta szklanka.