Литмир - Электронная Библиотека

Nikt nie odzywał się przez kolejną minutę. Słychać było tylko wszechobecny szum klimatyzacji.

– Mam przedmioty należące do niej – powiedziała Alice. – Pasek i pierścionek.

– Proszę zaraz przekazać je do przechowalni. Będziemy ją niebawem przenosić.

– Gdzie konkretnie?

– Do więzienia. Nie możemy jej dłużej trzymać w areszcie.

– Chodzi mi o to, gdzie jest przechowalnia?

– W tym samym budynku co kostnica. Tylko proszę nie zapomnijcie o pokwitowaniu.

REACHER wybrał się z Alice do kostnicy. Mówiła coś, ale do niego nie docierały jej słowa. Słyszał tylko wewnętrzny głos, który uparcie powtarzał: „Myliłeś się na całej linii”.

– Reacher… – dobiegło do niego. – Nie słuchasz mnie?

– Co?

– Spytałam cię, czy chcesz coś zjeść?

– Nie – odparł. – Marzę o tym, żeby wyjechać daleko stąd. Im dalej, tym lepiej. Słyszałem, ze na Antarktydzie jest o tej porze całkiem przyjemnie.

– Dworzec autobusowy znajduje się po drodze do mojego biura.

– To dobrze. Pojadę autobusem. Mam dość jazdy autostopem. Nigdy nie wiadomo, kto się zatrzyma.

Kostnica mieściła się w niskiej przemysłowej szopie, stojącej na wybrukowanym dziedzińcu po drugiej stronie ulicy. Alice położyła pasek ze skóry jaszczurki oraz pierścionek na blacie i powiedziała strażnikowi, że to przedmioty dotyczące sprawy Carmen Greer. Po chwili wrócił z pudełkiem zawierającym dowody.

– To jej własność prywatna – zwróciła mu uwagę Alice. – A nie dowody. Przepraszam.

Mężczyzna spojrzał na nią, jakby chciał powiedzieć: „Od razu trzeba było tak gadać” i obrócił się.

– Chwileczkę – zawołał Reacher. – Chciałbym tam zajrzeć.

Facet znów się odwrócił i przesunął pudełko po blacie. Był to kartonowy pojemnik o wysokości około siedmiu centymetrów bez przykrywki. Pistolet Lorcin spoczywał w plastikowej torebce z numerem ewidencyjnym. Dwie mosiężne łuski znalazły się w oddzielnej torebce. Dwie kule kaliber 5,6 mm w oddzielnych torebkach. Jedną z nich podpisano jako: Z CZASZKI l, a drugą: Z CZASZKI 2.

– Czy jest może patolog? – spytał Reacher.

– Jasne – odparł strażnik i wskazał na podwójne drzwi. – Tam.

Reacher wszedł do środka. Zastał przy biurku mężczyznę w zielonym kitlu pochylonego nad papierami. Uniósł wzrok na Reachera.

– Słucham?

– Czy dowodem w sprawie Carmen Greer są tylko dwie kule? – zapytał Reacher.

– Kim pan jest?

– Towarzyszę adwokatowi oskarżonej – wyjaśnił Reacher. – Czeka przed drzwiami.

– Rozumiem – odrzekł patolog.

– Co z tymi kulami?

– Ile ich było?

– Dwie – odparł. – Wydłubanie ich zajęło nam mnóstwo czasu.

– Czy mogę zobaczyć zwłoki? Niepokoi mnie, że mogła nastąpić pomyłka sądowa.

Słowa te zwykle działają na patologów. Jeśli sąd wzywa ich do złożenia zeznań, najbardziej boją się tego, że upokorzy ich obrońca, biorąc w krzyżowy ogień pytań.

– W porządku powiedział. – Denat jest w chłodni.

Po przeciwnej stronie gabinetu znajdowały się drzwi, które wychodziły na mroczny korytarz. Na jego końcu były stalowe drzwi z izolacją, jak do chłodni w rzeźni.

Wzdłuż ściany pomieszczenia mieściły się stalowe szuflady. Osiem było zajętych. Powietrze w pomieszczeniu było mroźne. Reacherowi leciała para z ust. Patolog wysunął szufladę.

Nagi Slup Greer leżał na wznak. Miał otwarte oczy, pusty wytrzeszczony wzrok. W czole dwie okrągłe dziury po kulach, w odległości około siedmiu centymetrów od siebie.

Na ten widok Reacher uśmiechnął się szeroko.

Ktoś zapukał do drzwi. W progu stanęła Alice.

– Co ty robisz? – zawołała do niego.

– Coś tu nie gra, Alice. Podejdź i powiedz mi, co widzisz.

Przeszła powoli po kafelkach, zmuszając się do spojrzenia w kierunku nieruchomego ciała, jakby wymagało to wysiłku fizycznego.

– Dwa strzały w głowę – powiedziała.

– Jaka jest odległość między dziurami?

– Z siedem centymetrów.

– Co jeszcze widzisz?

– Nic.

Kiwnął głową.

– No właśnie. Przyjrzyj się bliżej. Dziury są czyste, prawda? Zbliżyła się o krok do szuflady.

– Wyglądają na czyste.

– To coś znaczy – rzekł z podnieceniem. – Najpierw z lufy pistoletu wybucha gorący gaz. Gdyby wylot lufy był przyłożony do czoła, gaz wydostałby się, robiąc dziurę w kształcie gwiazdy. Potem z lufy bucha płomień, skóra by się przypaliła.

– Na brzegach – sprecyzował patolog.

– Nic takiego tu nie widać. W końcu wylatuje sadza. Gdyby strzał oddano z odległości piętnastu-dwudziestu centymetrów, ujrzelibyśmy jej smugi na czole. Widzisz coś takiego?

– Nie – odparła Alice.

– Właśnie. Widać tylko dziury po kulach. Brak dowodów na to, że strzały zostały oddane z niewielkiej odległości. Na moje oko strzela no co najmniej z metra lub metra trzydzieści.

– Odległość wynosiła dwa metry i sześćdziesiąt centymetrów – powiedział patolog – Tak ustalono na miejscu przestępstwa. Ofiarę znaleziono przy nocnym stoliku, w górnej części łóżka. Wiemy, że nie stała obok niego, bo inaczej znaleźlibyśmy wszystkie te ślady, o których pan mówił. Najbliżej mogła się znajdować po drugiej stronie łóżka i strzelać po przekątnej, jak wynika z trajektorii. Było to wielkie łoże, więc podejrzewam, że odległość wynosiła dwa metry sześćdziesiąt.

– Czy zezna pan to samo przed sądem? – spytał Reacher.

– Oczywiście. A to rzecz jasna minimum. Mogło być znacznie dalej.

– Co to wszystko znaczy? – spytała Alice.

– To, że Carmen tego nie zrobiła – zawyrokował Reacher. – Nie ma mowy, żeby trafiła w tak niewielki cel z odległości dwóch metrów.

– Skąd możesz o tym wiedzieć?

– Bo dzień przed zabójstwem widziałem, jak strzela. Z odległości ponad dwóch metrów nie trafiłaby nawet w ścianę stajni.

– Może po prostu miała fart.

– Powiedzmy, że raz. Ale na pewno nie dwa. Skoro trafienia są dwa, musiały być precyzyjnie wycelowane. Są również na podobnej wysokości. To był wyborowy strzelec.

– Mogła cię nabrać – zasugerowała Alice. – Przecież kłamała jak z nut. Może potrafi strzelać, a udawała, że nie umie. Chciała, żebyś ją wyręczył w mokrej robocie. Może miała jeszcze inne powody.

– Nie mogła udawać – zaprzeczył Reacher. – Całe życie obserwowałem ludzi posługujących się bronią. Potrafisz strzelać albo nie. A jak umiesz, to od razu to widać. Nie da się tego ukryć.

Alice nie odezwała się.

– To nie Carmen strzelała – podkreślił stanowczo Reacher. – Nawet ja bym tak precyzyjnie nie wycelował. Ktokolwiek go zabił, jest lepszym strzelcem ode mnie.

Alice uśmiechnęła się przelotnie.

– A takich ludzi jest mało, prawda?

– Niezwykle mało – powiedział bez zażenowania.

– To po co się przyznała?

– Nie mam zielonego pojęcia.

– To PUSZKA Pandory – orzekł Hack Walker. – Lepiej jej nie otwierać. Sprawy mogą się szybko wymknąć spod kontroli.

Znów siedzieli w gabinecie Walkera.

– Tak pan sądzi? – rzekła Alice.

Walker kiwnął głową.

– Powiedzmy, że Reacher ma rację, choć to trochę naciągane, bo przecież dysponuje tylko domysłami. A swoje domysły oparł na tym, że wcześniej zademonstrowała mu, iż nie potrafi strzelać. Powiedzmy, czysto teoretycznie, że ma rację. Wówczas musiałby istnieć jakiś spisek. Wiemy, że starała się w to wciągnąć Reachera. Teraz okazuje się, iż zatrudniła jeszcze kogoś, najemnego zabójcę, działającego z zimną krwią. Skoro istniał spisek, to znów grozi jej czapa.

ALICE i Reacher podążali na dworzec autobusowy. Mieścił się pięćdziesiąt metrów od sądu i tyle samo od kancelarii.

– Dokąd chcesz jechać? – spytała Alice.

– Odjadę pierwszym autobusem, jaki się pojawi – powiedział. – Taką mam zasadę.

Przeczytali rozkład jazdy. Najbliższy autobus jechał do Topeki w Kanadzie przez Abilene. Gdy Reacher sięgnął do kieszeni po pieniądze, natrafił na osiem łusek, których się jeszcze nie pozbył. Położył je sobie na dłoni.

28
{"b":"108056","o":1}