Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Zdawało mi się, że pan nie ma telefonu — wyrwało mi się, kiedy wygarniałem to jajko i przez moment nie uważałem, co mówię.

— Dlaczego? — spytał, nagle czujny jak ten bystry zwierzak, zatrzymawszy w ręku łyżeczkę z jajkiem. — Skąd ci przyszło do głowy, że nie mam telefonu?

— A nic — odkazałem — nic — nic. — I zastanowiłem się, braciszkowie, co też on zapamiętał z początku tej odległej nocy, jak podlazłem do drzwi wstawiać tę starą gadkę i z prośbą, czy mogę zadzwonić po doktora, a ona mi odkazała, że w domu nic ma telefonu. Łypnął na mnie tak bardzo uważnie, ale od razu stał się znów cały miły i przyjacielski i też łyżeczkował to jajko śmajko. I tak sobie wpieprzając powiedział:

— Dzwoniłem do różnych osób, które twoja sprawa mogłaby zainteresować. Bo nadajesz się jako broń, i to mordercza, w walce o to żeby obecny zły i nikczemny Rząd nie obronił się w nadchodzących wyborach. Rząd najbardziej ze wszystkiego chełpi się tym, jak w ubiegłych miesiącach poradził sobie z przestępczością. — Znów przyjrzał mi się uważnie nad parującym jajkiem, a ja znów zastanowiłem się, czy on widzi, jaką rolę odegrałem w jego życiu? Podjął: — Ta rekrutacja młodocianych, brutalnych zbirów do policji. To wdrażanie prowadzących do ubezwłasnowolnienia i wymózgłowienia technik asocjacyjnych. — Tyle długich słów, bracia, i ten wariacki błysk w oku. — Wszystko to już widzieliśmy — ciągnął — w innych krajach. Ten klin od wąskiego końca wbijany i coraz szerszy. Ani się obejrzymy, jak będziemy tu mieli pełny system rządów totalitarnych. — O ho ho, pomyślałem, jajcząc sobie i chrupiąc tosta.

— A co ja mam do tego? — spytałem.

— Ty — odkazał, ciągłe z tym błyskiem obłędu — jesteś żywym świadectwem tych szatańskich pomysłów. Ludzie, zwyczajni ludzie muszą dowiedzieć się i zrozumieć. — Wstał od jedzenia i zaczął chodzić tam i nazad po kuchni, od zlewu do spiżarki, wygłaszając na całe gardło: — Czy chcą, żeby ich synowie tym się stali, co ty, biedna ofiaro? Czy teraz już sam Rząd będzie rozstrzygał, co jest zbrodnią a co nie jest, i wypruwał życie i kiszki i wolę każdemu, kto by nie podzielał opinii Rządu? — Troszkę się uspokoił, ale do jajka nie wrócił. — Napisałem artykuł — oznajmił — dzisiaj rano, kiedy ty spałeś. Ukaże się z twoim litość budzącym zdjęciem jutro albo pojutrze. Ty go podpiszesz, biedaku, takie wyliczenie krzywd, jakie ci wyrządzili.

Spytałem:

— A co pan będzie miał z tego? To znaczy oprócz monalizy, co wypłacą za ten, jak pan mówi, artykuł? To znaczy dlaczego jest pan taki napalony, jeśli wolno spytać, przeciw temu Rządowi?

Chwycił się za brzeg stołu i odkazał mi, zgrzytając kaflami, które miał szmucyk i oczeń szajsowate od rakotworów: — Ktoś z nas musi walczyć. Bronić wielkich tradycji naszej wolności. Nie jestem po niczyjej stronie. Gdziekolwiek ujrzę nikczemność, tam staram się ją wytępić. Nazwy stronnictw i partii są niczym. Tradycja wolności jest wszystkim. Zwyczajnym ludziom nie zależy na niej, a skądże. Gotowi są sprzedać wolność za spokojniejsze życie. Dlatego trzeba im dostarczać bodźca! bodźca! — Tu złapał widelec, o braciszkowie, i dziabnął nim kilka razy w ścianę, aż cały się pogiął, i pizgnął nim o podłogę. Po czym rzekł oczeń spoko i po drużeski: — Najedz się, mój chłopcze, biedna ofiaro współczesnego świata — i było jak na balszoj oczewidno, że dostaje świra. — Jedz sobie, jedz. I to jajko moje tak samo zjedz.

A ja zapytałem:

— A co ja będę z tego miał? Czy wyleczą mnie z tego, jaki jestem? Czy będę mógł znowu słuchać Symfonii z chórami żeby mnie przy tym nie rwało do wymiotu? Czy będę mógł prowadzić normalne życie? Co ze mną będzie, proszę pana?

Przyjrzał mi się, o braciszkowie, jakby to nie przydumało mu się do łba i w ogóle co za porównanie z Wolnością i całym tym szajsem! i wyglądał na zaskoczonego tym, co powiedziałem, jakby to było samolubne, że ja chciałbym też coś dla siebie. A potem rzekł: — Och, przecież mówię, że ty jesteś żywym świadectwem, biedaku. Zjedz to śniadanie i chodź, przeczytasz sobie, co napisałem, bo to zaraz pójdzie w Tygodniowej Fanfarze pod twoim nazwiskiem, ty nieszczęsna ofiaro.

No cóż, braciszkowie moi, to co napisał, to taka bardzo długa i płaksiwa kobyła, że jak czytałem, to aż mi się robiło po nastojaszczy żal tego bidnego malczyka jak opowiada co wycierpiał i jak to Rząd go własnej woli pozbawił i jak wszyscy powinni zrobić z tym szlus żeby taki niecharoszy i podły Rząd już nikagda bolsze nimi nie rządził: i rozumie się w końcu dotarło do mnie, że ten bidny a cierpiący malczyszka to nikt inny tylko Wasz Pokorny N.P. — Doskonale — powiadam. — Przekrasne i horror szoł. Wielkolepno iżeś panie mój to napisawszy. — A on przyjrzał mi się na to bardzo uważnie i zagabnął:

— Co? — jak gdyby dotąd nie słuchał.

— Och — powiadam tak się mówi po nastolacku. Wsie malczyki używają, proszę pana, tego bałachu. — Więc on poszedł do kuchni zmywać po zawtraku, a ja zostałem się w tym pożyczonym ciuchu nocnym i tuflach czekając, aby zrobili ze mną to co mają zrobić, bo własnych planów nie miałem, o braciszkowie.

Kiedy wielki F. Alexander zatrudniał się w kuchni z posudą, u drzwi się rozdało ding dong ding dong. — No — krzyknął i pokazał się wycierając łapy — to właśnie oni. Już otwieram. — Poszedł ich wpuścić i w przedpokoju zrobił się szum i takie huhuhu gadu gadu i cześ cześ co za pogoda i co słychać. Potem władowali się do pokoju tu gdzie ogień prygał na kominku i kniga i artykuł o moich cierpieniach i zrobili ooooo! na mój widok. Była ich trójka i F. Alex podał mi ich nazwiska. Jeden był Z. Dolin i ciągle chr chr chr i kasłu kasłu nie wyjmując peta z mordy i rzęziło w tym członiu i kopcił obsypując się z przodu popiołem i grabkami strzepując go sobie z łachów jakby nie cierpiawszy i w nerwach. Był to malutki, okrągły i tłusty członio w pinglach, grubych, w ciężkiej oprawce. Drugi był Coś Tam Coś Tam Rubinstein, bardzo wysoki, kulturalny i głos miał dżentelmena, taki wytworny, bardzo stary i z brodą jakby udziuganą w jajku. No i trzeci z nich D. B. da Silva. prędki w ruchach i roztaczający woń perfum. Wszyscy mi się tak horror szoł przyjrzawszy i chyba nie posiadali się z radości, co widzą. Pierwszy Z. Dolin tak zagaił:

— Dobrze — dobrze — co? Ten chłopak to znakomity chwyt — może podziałać. Co najwyżej — rozumie się — gdyby tak miał wygląd jeszcze gorszy i tak na żywego trupa. Czego się nie robi dla sprawy. Na pewno coś da się wymyślić.

Nie spodobał mi się ten żywy trup, o braciszkowie moi, więc siepnąłem: — Co tu jest grane, drużkowie? Przecz to za pomyśluch gwoli bratu swemu się wam telepie?

Tu nagie wchlupotał się F. Alexander:

— Dziwne, dziwne, jak ten rodzaj głosu mi w coś trafia. Na pewno musieliśmy się gdzieś spotkać. — I zadumał się tak jakby zmarszczywszy brew. Trzeba mi na to uważać, oj, braciszkowie. Mnie zaś D. B. da Silva tak odpowiedział:

— Chodzi głównie o spotkania publiczne. Ogromnie to nam pomoże, jak będziemy cię pokazywali na wiecach. Z tym wiąże się oczywiście prasa. Postawi się na zrujnowane życie. Musimy rozpalić w nich serca. — I pokazał wszystkie trzydzieści i coś tam kafli, bardzo białych na tle ciemnego lica, przez co wygląd miał ciut po niemnożku jak inostraniec.

Więc ja na to: — Nikt jeszcze nie powiedział, jaką z tego ja będę miał korzyść. Torturowany w więzieniu, wyrzucony z domu przez własnych rodziców i tego ich nadętego brudasa lokatora, zlinczowany przez gromadę staruchów i mało nie zabity przez gliniarzy! co ze mną będzie? — Tu włączył się Rubinstein:

— Przekonasz się, chłopcze, że Partia ci okaże wdzięczność. Na pewno. Gdy to wszystko już dobiegnie końca, spotka cię mała i bardzo korzystna niespodzianka. Tylko musisz poczekać.

— Ja chcę tylko jednego wrzasnąłem — żebym znów był normalny i zdrów jak za dawnych czasów! i miał ciut niemnożko ubawu z prawdziwymi kumplami, a nie z takimi, co tylko nazywa się że drużkowie, a po nastojaszczy to zdrajcy! Czy to potraficie zrobić? Czy ktoś może mnie przywrócić do tego, czym byłem? Tego chcę! i to właśnie chcę wiedzieć!

33
{"b":"107232","o":1}