– Mówisz z takim przejęciem, jak gdybyś sam był absolutnie przekonany, że tak właśnie wygląda wiekuista sprawiedliwość… – Alex uśmiechnął się. – To komplement dla tej starej damy. Najwyraźniej umie sugestywnie opowiadać o tych sprawach.
– Jestem tylko prostym oficerem policji, Joe. Widziałem setki umarłych, przeważnie zamordowanych, i ani jednego ducha. Było także paru morderców, których za moich młodych lat, kiedy nie zniesiono jeszcze kary śmierci, doprowadziłem pod szubienicę. I nigdy nie zastanawiałem się nad tym, co się z nimi może dziać później, już po wszystkim. O ich ofiarach także nie myślałem w ten sposób. Kiedy patrzysz na zabitego człowieka, wiesz, że stało się coś ostatecznego… Ale pani Wardell jest innego zdania… to znaczy, ona wierzy głęboko, że jest inaczej. I wierzy, że istnieją na to tysiące dowodów… obiecała, że da mi tutaj, po tej zabawie, swoją książkę, którą przywiozła.
– Nie pamiętasz tytułu?
– Zdaje się, że brzmi on: “Czy i dlaczego duchy pojawiają się!”… Mówi, że tę książkę lubi najbardziej z wszystkich, które dotąd napisała, bo zawiera ona, jak gdyby, całą teorię i bardzo wiele przykładów poświadczonych przez licznych poważnych, wiarygodnych świadków.
– Pożycz mi to, kiedy wrócimy do Londynu – Joe ujął go pod ramię i ruszyli w drugi koniec sali, gdzie stały zastawione stoły. – Poczułem nagły głód – zerknął na zegarek. – Jeżeli się nie mylę, mija już piętnaście minut od chwili kiedy opuścił nas Kedge…
– Boże! – jęknął cicho Parker, kiedy zatrzymali się przed tacą wypełnioną kanapkami z kawiorem i Joe sięgnął po najbliższą z nich – Za chwilę pan Tyler może wywołać mnie. Jeżeli nie znajdę jej, a ta Ormsby gdzieś to opisze, stanę się pośmiewiskiem całego Scotland Yardu!
– Głowa do góry! – Joe wziął drugą kanapkę. – Już teraz wiemy, że nie będziesz sam. Quarendon i Edington również do niej nie dotarli.
– Ale ja jestem detektywem! To znaczy, byłem… – Parker westchnął – bo awansowałem zbyt wysoko i mózg mi zaczyna rdzewieć. Mimo to…
Nie dokończył, gdyż drzwi otworzyły się i wszedł Jordan Kedge.
– Nie było pana osiemnaście minut! – zawołał Tyler – Czy to znaczy, że znalazł ją pan?
– Znalazłem!
Kedge był zarumieniony. Oczy mu błyszczały i Joe nagle zrozumiał, jak ważne dla tego starzejącego się pisarza było znalezienie Białej Damy. Podeszli do niego, on i Parker.
– Stara szkoła nie zawodzi! – powiedział Kedge. – Na razie jest nas dwóch! Nie było to wcale trudne, prócz jednego pytania…
Alex położył palec na ustach.
– Nie wolno nam komentować. Opowiemy sobie o tym wszystkim, kiedy ostatni współzawodnik wyruszy i będziemy wiedzieli, że nikt już z tego nie skorzysta,
– Tak, oczywiście! Zapomniałem, że…
Nie dokończył, bo Frank Tyler siągnął do wazonu, a później zawołał:
– Lord Frederick Redland!
Redland wziął kopertę, przełamał pieczęć i wyjąwszy kartkę! odczytał powoli jej treść.
– Trzy sekundy, dwie… start!
Stał nadal, więc Frank Tyler łagodnie ujął go pod ramię] i podprowadził ku drzwiom.
– Milordzie, traci pan cenne sekundy…
Redlan wyszedł powoli, nadal wpatrzony w kartkę. Frank zamknął za nim drzwi.
– Do tej pory jesteśmy równo podzieleni – obwieścił. – Dwie osoby dotarły do celu, a dwie nie. – Rozejrzał się i dostrzegł Amandę rozmawiającą z panią Wardell, która ku jego zdumieniu uniosła właśnie ku wargom pękaty kieliszek, do połowy napełniony złocistym koniakiem. Podszedł ku nim.
Tymczasem Joe zapalił fajkę i opadł na fotel obok stolika Dorothy Ormsby, która szybkimi, drobnymi poruszeniami ołówka zapisywała kolejną kartkę swego notatnika. W pewnej chwili skończyła, odłożyła ołówek i uniosła głowę.
– Zastanawiałem się przez chwilę – powiedział Alex – nad tym, co pani zapisuje, Dorothy. Czy pani notatki dotyczą tego, co tu się dzieje?
– Oczywiście. Nie sądzi pan chyba, że zaczęłam pisać powieść kryminalną? – Dorothy uśmiechnęła się – Wolę oceniać innych. Zresztą, jestem absolutnie pozbawiona wyobraźni. Mogę tylko opisywać to, co widzę i oczywiście to, co przeczytałam. Ale cudze książki to także solidna rzeczywistość.
– A tu, czy znalazła pani dzisiejszego wieczora coś godnego uwagi?
– Och, masę! – Dorothy stuknęła smukłym wskazującym palcem w grzbiet odwróconego notatnika.
– Ma pani o wiele więcej wyobraźni niż ja. Nie zauważyłem niczego. Oczywiście, wychodzimy kolejno i wracamy, ale chyba nie to ma pani na myśli?
Potrząsnęła przecząco głową.
– Zapisuję kolejność wychodzących, ale po prostu dlatego, żeby później w domu odtworzyć sobie całe to zabawne wydarzenie i maleńkie uboczne jego wątki – zniżyła głos.
– Niech pan weźmie, na przykład, doktora Harcrofta. Nie czuje się tu zupełnie pewnie, bo nie należy do tego środowiska i przyjechał jedynie jako lekarz pana Quarendona. Przed chwilą podeszłam do niego i zagadnęłam go o coś, po prostu dlatego, żeby z nim zamienić parę słów. Wydawało mi się, że jest tutaj trochę samotny. Od razu rozgadał się. Był najwyraźniej zdenerwowany. Okazało się, że Jordan Kedge przysiadł się do niego i przez dłuższy czas wypytywał go o działanie trucizn, tych najbardziej śmiercionośnych i działających piorunująco. Chciał wiedzieć, jak je można kupić albo uzyskać domowym sposobem. Harcroft najpierw dawał wymijające odpowiedzi, ale kiedy Kedge wyjaśnił, że wiedza o truciznach jest mu potrzebna do nowej powieści, skierował go do podręcznika toksykologii. Powiedział mi, że Kedge natychmiast zanotował tytuł i autora tego dzieła, jak gdyby nigdy przedtem nie przyszło mu do głowy, że wiedzę o truciznach można zdobywać nie nagabując o to lekarzy…
– Tak… – powiedział Alex bez przekonania – Rozumiem, ale…
– Nie jestem pewna, czy pan rozumie, co mam na myśli. A w każdym razie, jestem pewna, że nie domyśla się pan, co z tego zanotowałam.
Joe bez słowa uniósł brwi.
No właśnie – Dorothy wzięła do ręki notatnik, jak gdyby chciała z niego odczytać stosowny ustęp, ale odłożyła go na stolik.
– Myślę, że Kedge w ogóle nie chciał skorzystać z wiedzy doktora Harcrofta. Po prostu narzucił mu siebie jako znaną osobistość, autora powieści sensacyjnych, który serio traktuje swoje posłannictwo i szuka porady specjalisty, żeby nie popełnić najmniejszego nawet błędu. A podręcznik tosykologii, o którym wspomniał mu Harcroft, ma zapewne od dawna w domu, jeśli nie ten, to pięć innych. Temu starzejącemu się, tracącemu popularność człowiekowi musiało to sprawić prawdziwą przyjemność… A nawiasem mówiąc, czy po powrocie, kiedy okazało się, że dotarł jednak, tak jak pan, do tej Białej Damy, nie podszedł od razu do pana i nie powiedział czegoś, co w przybliżeniu mogłoby brzemieć: “My, prawdziwi profesjonaliści, to jednak nie to samo, co ci biedni amtorzy, którym wydaje się, że każdą taką zagadkę są w stanie rozwiązać bez trudności, a później są bezradni jak dzieci”?
– Dorothy – Alex z uśmiechem położył dłoń na jej drobnej dłoni, trzymającej odwrócony notatnik. – Jest pani wyjątkowo okrutną i chyba bardzo inteligentną osóbką. Ale pewnie zdziwi się pani słysząc, że dziś, patrząc na panią…
Urwał, bo drzwi otworzyły się i wszedł lord Frederick Redland.
Zanim Frank Tyler zdążył go zapytać, zatrzymał się na środku sali i obwieścił:
– Mogę pana zapewnić, mister Quarendon, że pański śliczny zegar nie stanie się moją własnością… czego bardzo żałuję.
Deszcz uderzył w szyby i równocześnie znad morza przybiegło i urosło wokół zamku wycie wichury, a później ucichło, odlatując w kierunku niewidzialnego lądu.
– Proszę państwa! – zawołał Frank Tyler – Los zrządził, aby teraz użył swej wypróbowanej po tysiąckroć umiejętności kojarzenia zjawisk pan Beniamin Parker, as Scotland Yardu!
– O Boże! – westchnął Parker i uniósł się z krzesła, na którym siedział od paru minut, przyglądając się obecnym – Błagam, niech pan nie drwi ze mnie! Za kwadrans wrócę, a wszyscy tu obecni znajdą przyczynę, by zwątpić w jakość opieki, którą brytyjska policja powinna otaczać obywateli.