Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Dziękuję. – Oczy ich spotkały się na ułamek sekundy ponad tacą. Grace odwróciła się i podeszła do innych.

– Jeśli ktoś ma ochotę na jakąś małą przekąskę, proszę pamiętać, że czekają one na zgłodniałych w przeciwległym końcu sali. Nie zapominajmy, że musimy tu spędzić kilka godzin!

– Podejdźmy do niej… – powiedział Joe półgłosem wskazując oczyma Amandę, do której właśnie podszedł lord Frederick Redland, wysoki, lekko pochylony, trzymając przed sobą pełny kieliszek, którym dotknął lekko jej kieliszka.

Joe i Parker także zbliżyli się.

– Amando – powiedział Alex – powinienem umierać z zawiści, świętując uroczystość, której bohaterem jest inny pisarz kryminalny, ale jesteś taka miła i taka zdolna, że cieszę się wbrew moim najniższym instynktom. Obyś doczekała stumilionowego egzemplarza i przekładów w stu krajach, w których żyją ludzie lubiący dobrze opisane, mrożące krew w żyłach zagadki! Pochylił się i pocałował ją lekko w policzek.

– Dziękuję! – szepnęła Amanda – To mi sprawiło prawdziwą przyjemność. Nie wiem dlaczego, ale wierzę, że jesteś szczery.

Parker wypowiedział kilka słów, skłonił się jej i odeszli obaj pod okno, za którym słychać już było nieustanny grzmot fal rozpryskujących się na skałach.

– Jak pan sądzi, co to znaczy? – Dorothy Ormsby przysunęła się do jego boku. Mówiła niemal szeptem.

Joe, odprowadzający oczami Grace Mapleton, która po zamienieniu kilku słów z Frankiem Tylerem, wysunęła się nieznacznie z sali, zwrócił spojrzenie ku Dorothy i uniósł brwi.

– Nie wiem, jak pani odpowiedzieć? Uroczystość ta jest nie tylko miła, ale zupełnie jednoznaczna.

– Nie myślę o tym, co Quarendon zrobił, ale o tym, czego nie zrobił – Dorothy nie podniosła głosu. – Dlaczego nie zaprosił telewizji, radia, krytyków, recenzentów, a tylko mnie jedną z całej tej bandy? Przecież nikt inny tak by nie postąpił. Oni wszyscy są niewolnikami reklamy. Czy nie wie pan?

– Nie mam pojęcia – Joe położył rękę na sercu na znak, że niczego przed nią nie ukrywa – ale znam Quarendona od. lat i wiem, że wszystko co robi, jest zawsze przemyślane. Ma pani słuszność, to trochę niecodzienne i…

Nie dokończył.

– Panie i panowie! – Frank Tyler znowu stanął przed zebranymi. – Proszę o chwilę skupienia i uwagi! Rozpoczynamy zawody o tytuł tego, kto w najkrótszym czasie odkryje miejsce, gdzie czeka Biała Dama zamieszkująca ten zamek…

Urwał na chwilę i znów wyraźnie usłyszeli głęboki, przytłumiony łoskot fal. Bębnienie deszczu w okna ucichło na chwilę, ale wiatr wzmógł się i ze świstem sunął wzdłuż murów.

– Dotarcie do tej Damy nie będzie przedstawiało wielkich trudności… – ciągnął dalej Frank – ale wymaga odrobiny spostrzegawczości i kojarzenia rzeczy pozornie z sobą nie związanych. Być może, nie wszyscy z was dotrą do niej, tym bardziej, że trzeba będzie tego dokonać w ciągu kwadransa. Kto po piętnastu minutach od chwili opuszczenia sali, nie znajdzie jej, powinien tu natychmiast powrócić, by mogła wyruszyć następna osoba. Bo, oczywiście, my wszyscy musimy tkwić tutaj razem aż do końca, wysyłając kolejno pojedynczych współzawodników, którzy samotnie będą prowadzili poszukiwania pośród nocy… a dzięki zrządzeniu losu, także pośród wichru, grzmotu fal w dole i błyskawic. Wychodząc stąd, każde z was otrzyma kopertę, w której będzie pierwsza wskazówka. Ona doprowadzi do następnej i innych, które zawiodą was tam, gdzie czeka Biała Dama, która z dokładnością do jednej sekundy odnotuje chwilę, kiedy pojawicie się przed nią. A ponieważ my tu odnotujemy czas waszego wyruszenia, więc odejmując te czasy od siebie, będziemy mogli stwierdzić kto pokonał drogę najszybciej, został zwycięzcą i posiadaczem czekającej go wspaniałej nagrody. Oto ona!

Podszedł do stojącego pod ścianą stolika, na którym stała wysoka skrzynka z ciemnego dębu, ozdobiona pięknymi srebrnymi okuciami. Tyler ujął skrzynkę z dwu stron i uniósł ją. Ściana i górna pokrywa odłączyły się od podstawy i ujrzeli duży zegar barokowy ze stojącą obok postacią. Śmierć-szkielet kosą trzymaną w kościstych rękach wskazywała czas na kuli otoczonej pierścieniem godzin i minut.

Lord Redland zbliżył się i pochylił nad zegarem.

– Prześliczny – powiedział i skinął głową z aprobatą. – Paryż. Ludwik XIV, jeżeli się nie mylę?

– Nie myli się wasza lordowska mość – odparł pan Quarendon, zarumieniony i szczęśliwy.

– A więc możemy zaczynać! – Frank Tyler podniósł ze swego podręcznego stolika niezapisaną kartę papieru, długopis i chronometr. – Tu będziemy notowali kolejnych wychodzących. A teraz, losowanie, żeby sprawiedliwości stało się zadość!

Uniósł niewielki, czarny, pękaty wazon i potrząsnął nim. Później włożył do niego rękę, wyciągnął zwiniętą kartkę, rozprostował ją i odczytał:

– Pan Melwin Quarendon!

– Ja? Jak to, ja?

– Przecież nie wtajemniczyliśmy pana i ma pan dokładnie takie same szansę jak inni. A jeśli sądzi pan, że nie wypada panu walczyć o nagrodę, którą pan sam ufundował, może pan przekazać ją tej osobie, która zajmie drugie miejsce i poprzestać na tryumfie moralnym.

– Ależ ja…

– Myślę, że pan Tyler ma słuszność – powiedział Alex – w końcu człowiek, którego drukarnie wyrzuciły na świat tyle zdumiewających zagadek, powinien sam spróbować rozwiązania jednej z nich.

Quarendon spojrzał na niego oczyma zaszczutej sarny, ale nagle jego pucołowatą twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.

– Z pewnością! – powiedział dzielnie – ale jeżeli skompromituję się dokumentnie, nie drwijcie ze mnie. W końcu jestem tylko skromnym wydawcą, nie autorem… – zawahał się i spojrzał na doktora Harcrofta, który stał samotnie oparty o ścianę. – A moje serce? – zapytał z nagłą nadzieją w głosie – Czy nie sądzi pan, że to zbyt wielka próba dla niego?

– Nie sądzę – Harcroft potrząsnął przecząco głową. Myślę, że nie zdradzę tajemnicy lekarskiej, jeżeli powiem, że zniesie ono jeszcze o wiele więcej. Zresztą, jestem przy panu.

Quarendon rozłożył ręce.

– Przegrałem. Zdaje się, że ma pan dla mnie jakąś kopertę?

– Tak – Tyler cofnął się i wziął ze stolika pierwszą z identycznych podłużnych kopert. Uniósł ją i zamarł.

Daleko za zamkniętymi drzwiami sali rozległ się straszliwy, przerażający krzyk, wrzask mordowanej istoty, rozsadzający uszy, coraz wyższy, wdzierający się do mózgu – i nagle zduszony. Cisza, później łoskot padającego ciała i ciężkie, oddalające się kroki, które rozpłynęły się w ciszy.

– Co… co to było? – sir Harold Edington ruszył ku drzwiom, ale zatrzymał się jak wryty.

Cichy, wyraźny, niski głos kobiecy, dobiegający jak gdyby z wielu stron, przemówił melodyjnie:

Któż z nas, żyjących rzec może: “Dostrzegłem

Śmierć, gdy wchodziła. Wiem, którędy wyszła

Pozostawiając za sobą milczenie”?

Zna Śmierć tysiące drzwi najrozmaitszych,

Którymi w dom nasz, wchodzi bez, przeszkody,

A nie powstrzyma jej zamek przemyślny,

Zasuwa krzepka ani wierne straże,

Gdyż, przemknąć umie przez, mury i kraty,

Śladu żadnego nie pozostawiając,

Zimna, tajemna i nieunikniona,

Mroczna i cicha jak ostatnie tchnienie.

Głos przycichł, a gdzieś daleko w głębi zamku zaszczekały ciężkie łańcuchy i rozległ się wysoki dźwięk uderzenia żelazem w żelazo, głuchy jęk i wreszcie cisza.

– Boże! – powiedział Quarendon spoglądając na drzwi

– Czy muszę już wyruszyć?

– Jeszcze chwilę. Proszę otworzyć kopertę i przeczytać cicho jej zawartość. Jest bardzo krótka.

Pan Quarendon zrobił to, o co go proszono, złamał woskową pieczęć, wyjął z koperty złożoną kartkę papieru, przez chwilę czytał cicho, poruszając wargami i wsunął kopertę do kieszeni na piersi, zatrzymując kartę w ręce.

– Jeszcze pięć sekund! – Tyler patrzył na chronometr – trzy… dwie… już!

Pyzaty wydawca ruszył ku drzwiom, zawahał się na niedostrzegalny niemal ułamek chwili i otworzył je.

16
{"b":"106788","o":1}