Литмир - Электронная Библиотека

Potrząsał tylko głową.

– Ale niebezpieczeństwo mi grozi. Wiem to na pewno. Od tygodni gnębi mnie to przeczucie. Potrzebuję pomocy.

– A spróbowałeś z policją?

– Jasne, że próbowałem. Są zdania, że to był zwykły wypadek. Nie mają dowodów, że popełniono przestępstwo. Cóż, ucieczka z miejsca wypadku. Wiedzą, że ktoś walnął mnie od tyłu i zepchnął z mostu, ale zabójstwo z premedytacją? Daj spokój. A nawet gdyby mi uwierzyli, nie mają tylu ludzi, by przydzielić ich do mojej sprawy. Jestem tylko zwyczajnym obywatelem. Nie przysługuje mi całodobowa opieka policji.

– Może powinieneś wynająć ochroniarza…

– Pieprzyć to! Ciebie potrzebuję.

– Bobby, wcale nie mówię, że ci nie pomogę. Oczywiście, że pomogę. Wyliczam jedynie, jakie masz możliwości. Wygląda na to, że ja tu nie wystarczę.

Pochylił się do przodu i powiedział akcentując mocno słowa:

– Po prostu zbadaj tę sprawę do samych korzeni. Powiedz mi, co się dzieje. Chcę wiedzieć, za co mnie ścigają i jak ich powstrzymać. A wtedy nie będę potrzebował ani gliniarzy, ani ochroniarza, ani kogokolwiek.

Zacisnął usta, podekscytowany. Odchylił się do tyłu.

– A z resztą, pierdolę to – rzekł.

Przesunął się zniecierpliwiony i wstał. Z portfela wyciągnął dwadzieścia dolarów i rzucił je na stół. Ruszył dziarsko do drzwi, choć utykał bardziej niż przedtem. Pochwyciłam torebkę i dogoniłam go.

– Boże, wyluzuj się. Chodźmy do mnie, do biura, tam podpiszemy umowę.

Przytrzymał dla mnie drzwi i wyszłam.

– Mam nadzieję, że stać cię na moje usługi – rzuciłam przez ramię.

Uśmiechnął się słabo.

– Nie dałbym głowy.

Skręciliśmy w lewo, w stronę parkingu.

– Przepraszam, że mnie poniosło – bąknął.

– Daj spokój. Mam to gdzieś.

– Nie byłem pewny, czy potraktujesz mnie serio – powiedział.

– A dlaczego by nie?

– Rodzina myśli, że brak mi piątej klepki.

– No i właśnie dlatego wynająłeś mnie, a nie ich.

– Dzięki – wyszeptał.

Wziął mnie pod rękę, a ja spojrzałam na niego. Twarz miał czerwoną, a w oczach dostrzegłam łzy. Przecierał je niedbale, nie patrząc na mnie. Po raz pierwszy uzmysłowiłam sobie, jaki jest młody. Boże, to był dzieciak, przerośnięty, oszołomiony, wystraszony na śmierć.

Wolno podeszliśmy do mojego samochodu i czułam na sobie litościwe i spłoszone spojrzenia ciekawskich, którzy po chwili odwracali wzrok. Miałam ochotę komuś dokopać.

ROZDZIAŁ 2

O drugiej po południu kontrakt był podpisany, Bobby dał mi dwa tysiące zaliczki na pokrycie kosztów, po czym podrzuciłam go pod salę gimnastyczną, gdzie przed lunchem zostawił swoje bmw. Niepełnosprawność upoważniała go do ulgowego miejsca, lecz zauważyłam, że nie skorzystał z niego. Może ktoś tam już parkował, kiedy Bobby przyjechał, a może to upór kazał mu przejść dodatkowe dwadzieścia jardów. Kiedy wysiadł, przechyliłam się nad przednim siedzeniem.

– Kto jest twoim prawnikiem? – zapytałam.

Przytrzymał otwarte drzwi po stronie pasażera, zniżył głowę, by mnie lepiej widzieć.

– Varden Talbot z Talbot and Smith. A co? Chcesz z nim porozmawiać?

– Zapytać go, czy może mi przesłać kopie raportów policyjnych. To by oszczędziło mnóstwo czasu.

– Okay. Zajmę się tym.

– Och, i prawdopodobnie zacznę od twojej najbliższej rodziny. Mogą mieć jakąś teorię na interesujący nas temat. Może zadzwonię do ciebie później i dowiem się, kiedy wszyscy mają wolną chwilę?

Bobby wyraźnie się skrzywił. W drodze do mojego biura opowiadał mi, że jego kalectwo zmusiło go do tymczasowego powrotu do rodzinnego domu, co nie za bardzo jest mu na rękę. Rodzice rozeszli się kilka lat temu i matka wyszła ponownie za mąż; tak naprawdę, był to jej ślub numer trzy. Wyglądało na to, że Bobby nie dogaduje się najlepiej z obecnym ojczymem, lecz ma siedemnastoletnią siostrę przyrodnią o imieniu Kitty, którą chyba lubi. Chciałam porozmawiać z całą trójką. Większość spraw zaczynałam od papierkowej roboty, lecz ta od początku była jakaś inna.

– Mam lepszy pomysł – zaproponował Bobby. – Wpadnij do mnie po południu. Około piątej mamuśka zaprasza kilka osób na drinka. Dziś są urodziny ojczyma. Będziesz miała sposobność spotkać się ze wszystkimi.

Zawahałam się.

– Jesteś pewny, że tak będzie w porządku? Czy spodoba się jej, że wpycham się przy tak szczególnej okazji?

– Nic się nie bój. Powiem jej, że przychodzisz. Dla niej to bez różnicy. Masz ołówek? Naszkicuję ci, jak dojechać.

Wygrzebałam z torebki pióro i notes, w którym zapisałam szczegóły.

– Zjawię się koło szóstej – powiedziałam.

– Wspaniale. – Trzasnął drzwiami i oddalił się.

Obserwowałam, jak kuśtyka do samochodu, potem odjechałam.

Mieszkam w czymś, co kiedyś było garażem na jedno auto, a teraz zostało przerobione na jednopokojowe mieszkanie za dwieście dolarów miesięcznie, o powierzchni jakichś piętnastu stóp kwadratowych. Pomieszczenie to służyło mi za salon, sypialnię, kuchnię, łazienkę, garderobę i pralnię. Wszystko, co mam, jest wielozadaniowe i zminiaturyzowane. Mam kombinowaną lodówkę, zlew, piecyk, lilipucią zmywarko-suszarkę, sofę, która zmienia się w łóżko – choć rozkładaniem jej rzadko zawracam sobie głowę, oraz biurko, służące czasem za stół obiadowy. Życie podporządkowuję pracy i moja przestrzeń mieszkalna kurczyła się z każdym rokiem, aż przybrała tę miniaturową postać. Przez pewien okres mieszkałam w przyczepie kempingowej, ale jej przestronność zaczęła mnie przytłaczać. Często przebywam za miastem i nie mam ochoty wydawać pieniędzy na lokal, którego nie używam. Możliwe, że pewnego dnia zredukuję osobiste wymagania do śpiwora, który mogę wcisnąć na tylne siedzenie samochodu, co całkowicie rozwiąże problem czynszu. Jak do tej pory, moje potrzeby są ograniczone. Nie trzymam zwierząt ani kwiatów. Spotykam się z przyjaciółmi, ale nie goszczę ich u siebie. W zasadzie interesuje mnie tylko mycie mojego samochodu z półautomatyczną skrzynią biegów i wertowanie dokumentów ze śledztwa. Nie śpię na pieniądzach, ale opłacam swoje rachunki, co nieco odkładam na czarną godzinę, nie zapominając też o ubezpieczeniu zdrowotnym, nieodzownym w ryzykownej profesji, jaką się param. Podoba mi się moje życie takie, jakie jest, choć staram się tym zbytnio nie przechwalać. Co sześć lub osiem miesięcy wpadam na faceta, który rozpala mnie do czerwoności, ale pomiędzy tymi eskapadami żyję w celibacie, co w moim przekonaniu nie zasługuje na wzgardę. Po dwóch nieudanych małżeństwach staram się trzymać gardę wysoko, to samo zresztą dotyczy majtek.

Moje mieszkanie znajduje się przy skromnej, ocienionej szpalerem palm ulicy, od plaży dzieli go jedna przecznica. Wynajmuję je od niejakiego Henry’ego Pittsa, który mieszka w głównym budynku posiadłości. Henry ma osiemdziesiąt jeden lat, jest emerytowanym piekarzem, dorabiającym dzięki pieczeniu chlebów i ciastek, które wymienia z miejscowymi handlarzami na dobra i usługi. Obsługuje przyjęcia dla zwiędłych babuń z okolicy, a w wolnym czasie układa krzyżówki, których niepodobna rozwiązać. Jest bardzo przystojnym mężczyzną: wysokim, smukłym i śniadym, z niesamowicie białymi włosami – wyglądającymi miękko, niczym kędziorki niemowlaka – oraz arystokratycznym obliczem. Jego oczy są fioletowobłękitne, w kolorze jutrzenki, emanują inteligencją. Henry jest troskliwy, litościwy i słodki. Zatem nie zdziwiłabym się bardzo, gdybym, wracając do domu, zastała go w towarzystwie laleczki, popijającej w ogrodzie burbona z miętą i lodem.

Jak zwykle zaparkowałam samochód przed frontem budynku, po czym obeszłam dom dokoła, gdyż wejście mam od tyłu. Z mojego mieszkania rozciąga się dość malowniczy widok. Henry ma za domem kawałek trawnika, płaczącą wierzbę, krzaki róż, dwa karłowate drzewka cytrynowe i małe, wyłożone kamiennymi płytami patio. Właśnie wychodził z tacką w ręku, kiedy mnie dostrzegł.

– Ach, Kinsey! Dobrze, że jesteś. Podejdź no tu do nas. Chcę, abyś kogoś poznała.

3
{"b":"102019","o":1}