Podążyłam za jego spojrzeniem i spostrzegłam kobietę wyciągniętą na jednym z krzeseł ogrodowych. Musiała być po sześćdziesiątce, jej pulchne ciało wieńczyła korona ufarbowanych na kasztan włosów. Twarz miała pomarszczoną, niczym delikatnie wyprawiona skóra, makijaż dość dobrze zrobiony. To jej oczy wprawiły mnie w zakłopotanie: aksamitnie brązowe, całkiem duże i przez chwilę jadowicie na mnie spojrzały.
Henry położył tackę na okrągłym, metalowym stoliku otoczonym krzesłami.
– Przedstawiam ci Lilę Sams – powiedział, potem wskazał na mnie. – A to moja lokatorka, Kinsey Millhone. Lila od niedawna mieszka w Santa Teresa. Wynajmuje pokój u pani Lowenstein.
Wyciągnęła rękę, klekocząc przy tym czerwonymi bransoletkami z plastiku i wykonując ruch, jakby miała zamiar niezgrabnie podnieść się z krzesła.
Przeszłam przez patio.
– Proszę nie wstawać – odrzekłam. – Witamy w sąsiedztwie. – Uścisnęłam jej dłoń, uśmiechając się towarzysko. Uśmiech, jakim mnie uraczyła w odpowiedzi, przeczył chłodnemu spojrzeniu, co kazało mi zastanowić się, czy może nie zinterpretowałam jej miny opacznie. – Z jakiej części kraju pochodzisz?
– Stąd i stamtąd, zewsząd – odparła, zerkając ukradkiem na Henry’ego. – Nie byłam pewna, jak długo tu zostanę, lecz Henry sprawia, że czuję się tu bardzo dobrze.
Miała na sobie krótką sukienkę na ramiączkach, z jaskrawym, zielono-żółtym nadrukiem na białym tle. Jej piersi przypominały dwa pięciofuntowe opakowania mąki, z których wysypano część zawartości. Korpus i talia dźwigały większość wagi, tęgie biodra zwężały się, a łydki i stopy były niczego sobie. Włożyła czerwone, płócienne buty na wysokim obcasie. W uszach nosiła czerwone, plastikowe klipsy. Mój wzrok błądził po niej, jak po obrazie olejnym, aż zauważyłam wszystkie detale. Chciałam ponownie spojrzeć jej w oczy, lecz ona badała tackę, którą Henry podsunął jej pod nos.
– No, no. Co my tu mamy? Czy aby nie jesteś przypadkiem słodziutkim ciasteczkiem?
Henry przygotował talerz pełen kanapek. Należy do tych ludzi, którzy potrafią skoczyć do kuchni i wyczarować smakowite przekąski z puszek pochowanych w ciemnych zakamarkach kredensu. W ciemnym zakamarku mojego kredensu znajduje się jedynie stare pudełko mąki kukurydzianej z robakami.
Czerwone paznokcie Lili uformowały się w miniaturowy dźwig. Chwytała nim kanapkę i transportowała do ust. Kanapka wyglądała mi na grzankę z odrobiną wędzonego łososia i szczyptą majonezu ze szczypiorkiem.
– Mmm, to cudowne – powiedziała z pełnymi ustami, po czym wylizała paznokcie, jeden po drugim.
Nosiła kilka ciężkich pierścionków z diamentami, kamienie otoczone były rubinami, zauważyłam też kwadratowy szmaragd wielkości znaczka pocztowego, z diamentem po każdej stronie. Henry podsunął mi talerz z kanapkami.
– Może skosztujesz którejś, a ja w tym czasie przygotuję ci drinka?
Potrząsnęłam przecząco głową.
– Lepiej nie. Chyba trochę pobiegam, później czeka mnie mnóstwo pracy.
– Kinsey jest prywatnym detektywem – zwrócił się do kobiety.
Lila wytrzeszczyła oczy i zamrugała zdumiona.
– A niech mnie kule biją, to interesujące! – mówiła wylewnie, wkładając w słowa więcej entuzjazmu, niż wymagała etykieta. Nie wywarła na mnie zbyt dużego wrażenia i jestem pewna, że to wyczuła. Z reguły lubię starsze kobiety. W rzeczywistości lubię niemal wszystkie kobiety. Uważam, że z natury są otwarte i chętne do zwierzeń, zabawnie szczere, kiedy rozmawiają o mężczyznach. Ta należała do starej szkoły: była roztrzepana i uwodzicielska. Wzgardziła mną od pierwszego wejrzenia.
Spojrzawszy na Henry’ego, pogłaskała oparcie krzesła.
– Może byś już usiadł, mój niegrzeczny chłopcze. Nie pozwolę, byś usługiwał mi niczym niańka. Czy uwierzysz, Kinsey? Całe popołudnie tylko przynosi to lub tamto. – Nachyliła się nad talerzem z kanapkami, zauroczona. – A to co?
Popatrzyłam na Henry’ego, niemal oczekując, że spojrzy na mnie z niemym bólem w oczach. Zamiast tego usiadł na krześle zgodnie z rozkazem i popatrzył na talerz.
– Wędzona ostryga. A to sos korzenny i nieco śmietany z serkiem. Będzie ci smakowało. Zobaczysz. Proszę.
Najwidoczniej zamierzał ją karmić, ale ona cmoknęła tylko niezgrabnie w jego kierunku.
– Przestań. Sam skosztuj jedną. Zepsujesz mnie do cna, i jeszcze przez ciebie przybiorę na wadze!
Czułam, że na mej twarzy odbija się zażenowanie, kiedy obserwowałam, jak ich głowy zbliżają się do siebie. Henry jest pięćdziesiąt lat starszy ode mnie i nasze wzajemne kontakty zawsze były bardzo przyzwoite, lecz zastanawiałam się, czy tak właśnie czuł się podczas tych nielicznych chwil w przeszłości, gdy widział faceta, wytaczającego się z mojego mieszkania o szóstej nad ranem.
– Pogadamy później, Henry – powiedziałam, ruszając w stronę drzwi. Nie sądzę, żeby mnie usłyszał.
Przebrałam się w kamizelkę i spodnie z wysoko obciętymi nogawkami, zasznurowałam buty do biegania, potem wymknęłam się bez zwracania czyjejkolwiek uwagi. Raźno minęłam jedną przecznicę dzielącą mnie od Cabany, szerokiego bulwaru biegnącego równolegle do plaży, po czym zaczęłam biec. Dzień był upalny, ani jedna chmurka nie zasłaniała nieba. Dochodziła trzecia i nawet morskie fale toczyły się leniwie. Dmuchająca znad oceanu bryza była gęsta od soli, na plaży walały się rupiecie. Nie wiem, skąd przyszedł mi do głowy pomysł z bieganiem. Nie miałam kondycji, sapałam i dyszałam; nim przebiegłam pierwsze ćwierć mili, moje płuca paliły żywym ogniem. Lewe ramię bolało, nogi miałam jak z waty. Zawsze biegam, kiedy pracuję, i chyba dlatego wybrałam się na jogging. Biegłam, by strząsnąć rdzę i sztywność ze stawów. Choć jogging traktuję poważnie, nigdy nie byłam wielką zwolenniczką ćwiczeń. Po prostu nie przychodzi mi do głowy żaden inny pomysł, by poprawić sobie samopoczucie.
Pierwsza mila była czystym bólem i znienawidziłam każdą jej minutę. Druga mila – poczułam uderzenie endorfin; trzecia mila – znalazłam wreszcie swoje tempo i mogłam już biec w nieskończoność. Sprawdziłam zegarek. Wskazywał trzecią trzydzieści trzy. Nie twierdziłam nigdy, że jestem szybka. Zwolniłam i przeszłam do marszu, ociekałam potem. Zapłacę za to następnego dnia, byłam o tym święcie przekonana, lecz na razie czułam się rozluźniona, a mięśnie miałam rozgrzane. Wykorzystałam spacer do domu, żeby się ochłodzić.
Gdy nareszcie dotarłam do mieszkania, byłam tak spocona, że trzęsłam się z zimna, i z niecierpliwością myślałam o gorącym prysznicu. Patio było opuszczone, puste kieliszki stały obok siebie. Tylne drzwi do mieszkania Henry’ego były zamknięte, a zasłony w oknach zasunięte. Kluczem, który przywiązuję do sznurówki, otworzyłam drzwi mieszkania.
Umyłam włosy, ogoliłam nogi, wskoczyłam w szlafrok i sprzątnęłam biurko oraz kuchnię. W końcu włożyłam spodnie, bluzkę, sandały i skropiłam się wodą kolońską. O piątej czterdzieści pięć złapałam wielką, skórzaną torebkę i wyszłam, zamykając za sobą drzwi.
Po sprawdzeniu instrukcji informującej, jak dotrzeć do domu Bobby’ego, skręciłam w lewo na Cabanę, przejechałam blisko schroniska dla ptaków, potem pognałam drogą, która wije się do Montebello, gdzie podobno żyje więcej milionerów na mili kwadratowej niż w jakiejkolwiek społeczności w kraju. Nie wiem, czy to prawda. Mieszkańcy Montebello tworzą majątkową mieszankę. Choć w zamożne posiadłości wplatają się obecnie domy klasy średniej, ogólnie pachnie tu pieniędzmi, a wrażenie to jest starannie podtrzymywane; klasyczna elegancja przywodzi na myśl czasy, kiedy z bogactwem obnoszono się dyskretnie, a majątkiem popisywano jedynie przed równymi sobie magnatami finansowymi. Bogacze w dzisiejszych czasach są tylko krzykliwymi naśladowcami swych dawnych odpowiedników z Kalifornii. Montebello ma własne „slumsy”, przedziwny łańcuszek bud wykładanych deskami, sprzedawanych po sto czterdzieści tysięcy dolarów za sztukę.
Adres, który dostałam od Bobby’ego, wskazywał na West Glen, wąską drogę ocienioną eukaliptusami i platanami, opasaną murkami z ręcznie ciosanego kamienia, które wiją się w stronę domostw zbyt odległych, by dostrzegło je oko przejeżdżającego kierowcy. Stróżówki wskazują na istnienie okazałych posiadłości w głębi, lecz w większej części West Glen wędruje wśród zagajników dębów wirginijskich, gdzie przez listowie przedzierają się promienie słońca, bzyczą trzmiele pośród ogniście różowych kwiatów pelargonii i wszędzie pachnie lawendą. Była szósta i ściemnić się miało dopiero za jakieś dwie godziny.