– Pojadę za nimi swoim autem – powiedział, choć nikt go o nic nie pytał. – Proszę powiedzieć Bobby’emu, że jesteśmy u Świętego Terry’ego.
Zrobiło mi się go żal. Cała ta scena przywodziła na myśl jakiś scenariusz filmowy, personel medyczny skoncentrował się na swym zadaniu. Zabierali właśnie jego córkę, która mogła przecież umrzeć, lecz nikt jakoś nie zauważał tej możliwości. Znikła gdzieś matka Bobby’ego, podobnie jak goście przybyli na drinka. Jakby wszystko źle zaplanowano, niczym w opracowanym szczegółowo widowisku, które skończyło się klapą.
– Chce pan, żebyśmy też pojechali? – zapytałam.
Derek zaprzeczył ruchem głowy.
– Powiadomcie tylko żonę, gdzie jestem – rzekł. – Zadzwonię, gdy tylko będzie coś wiadomo.
– Powodzenia – powiedziałam, na co on obdarzył mnie nikłym uśmiechem, jakby powodzenie było czymś, z czym rzadko ma do czynienia.
Obserwowałam, jak procesja znika u podnóża schodów. Zamknęłam za sobą drzwi. Miałam już coś powiedzieć, lecz Bobby wpadł mi w słowo.
– Słyszałem.
– Dlaczego twoja matka jest taka obojętna? Pokłóciła się z Kitty?
– Jezu, to zbyt skomplikowane, nie można tego tak łatwo wytłumaczyć. Od czasu ostatniego podobnego incydentu mama nie chce mieć z Kitty nic wspólnego, co nie jest takie okrutne, na jakie wygląda. Z początku robiła, co mogła, lecz kryzysy następowały jeden po drugim. Częściowo dlatego między nią a Derekiem nie najlepiej się układa.
– A częściowo?
Minę miał nietęgą. To jasne, czuł się współwinny.
Ktoś zastukał do drzwi i weszła Meksykanka z włosami splecionymi w warkocz, niosła tacę. Miała nieprzenikniony wyraz twarzy i unikała kontaktu wzrokowego. Jeśli wiedziała, co się dzieje, nie dawała tego po sobie poznać. Przez chwilę krzątała się przy serwetkach i sztućcach. Prawie spodziewałam się, że za chwilę wyciągnie rachunek, by go podpisać i załączyć napiwek.
– Dzięki, Alicjo – rzekł Bobby.
Mruknęła coś i odeszła. Poczułam się niezręcznie, wszystko odbyło się tak bezdusznie. Chciałam zapytać, czy buty pieką ją tak samo jak mnie, albo czy ma rodzinę, o której mogłybyśmy porozmawiać. Pragnęłam, by wyraziła głośno swą ciekawość albo strach przed ludźmi, dla których pracuje, odwożonych na wózku ortopedycznym o dziwnej porze dnia. Zamiast tego Bobby nalał wina i zaczęliśmy jeść.
Posiłek wyglądał, jak żywcem ściągnięty z jakiegoś czasopisma. Pulchne, poćwiartowane kurczę, podawane na zimno z sosem musztardowym, małymi, łuszczącymi się ciasteczkami, faszerowanymi szpinakiem i wędzonym cheddarem, a wszystko ozdobione winogronami i zieloną pietruszką. Dwie porcelanowe miseczki z pokrywkami zawierały zimną zupę pomidorową ze świeżym, posiekanym szczypiorkiem i kleksem kwaśnej śmietany. Posiłek zakończyliśmy paterą dekorowanych ciastek. Czy ci ludzie codziennie tak jedzą? Bobby nawet nie mrugnął okiem. Sama nie wiem, czego po nim oczekiwałam. Nie mógł piszczeć za każdym razem, gdy pokazywała się taca z kolacją, ale ja byłam pod wrażeniem i chciałam, żeby podziwiał ją wraz ze mną, przez co nie czułabym się taką prowincjuszką.
Kiedy zeszliśmy, dochodziła ósma i goście już się wynieśli. Można by pomyśleć, że dom jest opuszczony, gdyby nie dwie służące, które w milczeniu sprzątały w salonie. Bobby zaprowadził mnie do ciężkich, dębowych drzwi po drugiej stronie szerokiego holu. Zapukał i usłyszałam cichą odpowiedź. Weszliśmy do małej kryjówki, gdzie Glen Callahan siedziała nad książką, niezbyt daleko od napełnionego winem kieliszka, stojącego na stoliku po jej prawej ręce. Przebrała się w czekoladowe spodnie z wełny i obcisły kaszmirowy sweter. Pod miedzianym rusztem buzował ogień. Ściany pomalowano na pomidorową czerwień, drapowane zasłony zsunięto, by odgrodzić się od chłodnego zmierzchu. W Santa Teresa noce są raczej zimne, niezależnie od miesiąca. Ten pokój był przytulny, stanowił ucieczkę w intymność w tym domu z wysokimi sufitami i kredowobiałą sztukaterią ścian.
Bobby usiadł na krześle naprzeciwko matki.
– Czy Derek już dzwonił?
Zamknęła książkę i odłożyła ją na bok.
– Kilka minut temu. Wyszła z tego. Przepłukali jej żołądek i będzie można ją odwiedzić, gdy tylko jej stan się poprawi. Derek zostanie, by podpisać wszystkie papiery.
Zerknęłam na Bobby’ego. Złożył głowę w dłonie i westchnął z ulgą, wydając przy tym dźwięk pokrewny niskiemu tonowi, jaki wydają dudy. Trząsł głową, gapiąc się w podłogę.
Glen obserwowała go uważnie.
– Jesteś przemęczony. Może byś się położył? Tak czy inaczej chcę na osobności porozmawiać z Kinsey.
– W porządku. Czemu nie? – Słowa, gdy je wypowiadał, coraz bardziej zlewały się z sobą. Zauważyłam, że drobne mięśnie pod jego oczami zaczęły się ściągać, jakby pobudzano je prądem. Najwidoczniej wysiłek spotęgował jego ułomność. Wstał i podszedł do jej krzesła. Glen objęła jego twarz dłońmi, wpatrując się w nią uważnie.
– Dam ci znać, jeśli stan zdrowia Kitty ulegnie zmianie – wyszeptała. – Nie chcę, żebyś się martwił. Śpij dobrze.
Skinął potakująco, dotykając jej policzka żywą stroną twarzy. Ruszył w stronę drzwi.
– Zadzwonię do ciebie rano – zwrócił się do mnie, po czym zniknął.
Jeszcze przez chwilę wyłapywałam dźwięk jego posuwistego kroku, dobiegający z holu, po czym zaległa cisza.
ROZDZIAŁ 5
Usiadłam na krześle, które zwolnił Bobby. Wypełniona puchem poduszka wciąż była odkształcona i ciepła. Glen przyglądała mi się bacznie, formułując, jak przypuszczam, opinię na mój temat. W świetle lampki dostrzegłam, że kolor jej włosów jest dziełem eksperta, który dobrał go odpowiednio do jasnych, piwnych oczu. Zresztą wszystko u niej idealnie pasowało: makijaż, ubiór, dodatki. Bez wątpienia należała do osób przykładających wagę do szczegółów, a gust miała doskonały.
– Przykro mi, że musiała pani być świadkiem tego wszystkiego.
– Chyba nigdy nie oglądam ludzi z ich najlepszej strony – powiedziałam. – Przez to mam wypaczone pojęcie o ludzkości. Czy on zapłaci mój rachunek, czy też pani?
Tym pytaniem zwróciłam na siebie jej ciekawość i wydało mi się, że sprawy pieniędzy zawsze traktuje poważnie. Niemal niedostrzegalnie uniosła brew.
– On. Otrzymał spadek, kiedy miał dwadzieścia jeden lat. Dlaczego pani pyta?
– Wolałabym wiedzieć, przed kim mam składać sprawozdania z postępów śledztwa – powiedziałam. – Jak pani odbiera to jego uparte twierdzenie, że ktoś chce go zabić?
Przez chwilę milczała, potem lekko wzruszyła ramionami.
– To niewykluczone. Policja skłonna jest przyjąć, że ktoś go zepchnął z mostu. Czy było to celowe działanie, nie mam pojęcia. – Słowa cedziła wyraźnie, dobitnie, niskim głosem. – Z tego, co Bobby mówi, było to długie dziewięć miesięcy. – Wodziła paznokciem po nogawce spodni, kierując uwagę na kant. – Sama nie wiem, jak to przeżyliśmy. Jest moim jedynym synem, światłem mego życia.
Przerwała, uśmiechając się lekko do siebie. Wtem z nieoczekiwaną nieśmiałością spojrzała na mnie.
– Wiem, że wszystkie matki muszą tak mówić, lecz on był jedyny w swoim rodzaju. Naprawdę. Już od niemowlęcia. Bystry, pilny, towarzyski, szybki. I wspaniały. Taki śliczny chłopaczek, radosny i czuły, zabawny. Magiczny. W noc wypadku policja przyszła do domu. Nie mogli nas powiadomić aż do czwartej nad ranem, gdyż auta długo nie odnajdowano, a wyciągnięcie dwóch mężczyzn, leżących u podnóża stoku, zajęło im kilka godzin. Rick zginął na miejscu.
Zamilkła i zaczęłam już myśleć, że straciła wątek.
– Tak czy inaczej, zadzwonił dzwonek u drzwi. Derek poszedł otworzyć, a skoro nie wracał, narzuciłam szlafrok i sama zeszłam na dół. W foyer zobaczyłam dwóch policjantów. Sądziłam, że przyszli powiadomić nas, że w sąsiedztwie doszło do włamania albo że niedaleko zdarzył się wypadek. Derek odwrócił się i powiedział: „Glen, to Bobby”. W zasadzie nie musiał nic mówić, wystarczyła jego mina. Myślałam, że serce mi pęknie.