– Bardzo miło cię poznać, Suzanne! – zawołała z góry. – Rozgośćcie się na werandzie, zaraz schodzę.
Matt i ja zajęliśmy miejsca przy drewnianym stole. Gus wolał ogród przed domem. Dom przypominał starą kanciastą puszkę na sól z widokiem od północy na port. Po stronie południowej ciągnęły się łany kukurydzy i gęste lasy.
– Piękna okolica. Tu się wychowałeś? – spytałam.
– Nie. Urodziłem się w Edgartown. Ten dom mama kupiła kilka lat po śmierci taty.
– Och, tak mi przykro, Matt.
Wzruszył ramionami.
– Chyba i to nas jeszcze łączy.
– To dlaczego mi nie powiedziałeś?
Uśmiechnął się.
– Chyba nie lubię mówić o smutnych rzeczach. Teraz ty poznałaś moją słabość. Po co roztrząsać dawne smutki?
Jean wyrosła jak spod ziemi z mrożoną herbatą i tacą pełną ciasteczek z czekoladą.
– Suzanne, obiecuję, że nie będę ci robiła żadnego przesłuchania. Obie jesteśmy na to za dorosłe – rzekła, puszczając do mnie oko. – Ale Matt powiedział mi, że jesteś lekarką. Ciekawi mnie twoja praca. Bo przecież ojciec Matta też był lekarzem.
Spojrzałam na niego. Także o tym mi nie napomknął.
– Niewiele przecież pamiętam. Umarł, kiedy miałem osiem lat – usprawiedliwił się.
– Matthew jest już taki skryty. Bardzo przeżył śmierć ojca. Chyba nie chce wprawiać innych w zakłopotanie swoimi przeżyciami.
I mrugnęła do Matta, a on do niej. Bardzo mnie ujęła łącząca ich bliskość.
– Wobec tego opowiedz mi coś o sobie, Jean.
– A co chciałabyś wiedzieć?
Okazało się, że Jean jest miejscową artystką, malarką. Oprowadziła mnie po domu, pokazała prace. Naprawdę miała talent. Mogłaby sprzedawać swoje płótna w nowojorskich galeriach.
Roześmiała się na moje komplementy i powiedziała:
– Kiedyś widziałam taki rysunek. Para stoi przed obrazem Jacksona Pollocka. Pod spodem tabliczka z ceną milion dolarów. Mężczyzna zwraca się do kobiety: „Przynajmniej cena jest zrozumiała”.
Umiała podejść z poczuciem humoru do własnej pracy, zresztą do wszystkiego. Matt sporo po niej odziedziczył.
Zapadł wieczór, zostaliśmy na kolacji. Znalazł się nawet czas na obejrzenie bezcennego starego albumu z fotografiami Matta z wczesnego dzieciństwa.
Był uroczym bobasem. Miał takie same jaśniutkie włosy jak ty, Nick, i podobnie czupurną minę.
– Nie ma tu nagiej pupy na niedźwiedziej skórze? – spytałam przekornie Jean, przeglądając zdjęcia.
Roześmiała się.
– Z pewnością się znajdzie. Matt ma zgrabny tyłek. Jeżeli jeszcze nie widziałaś, to się upomnij.
Parsknęłam śmiechem. Niezła z niej była numerantka.
Około jedenastej zebraliśmy się do odjazdu. Jean uściskała mnie. I szepnęła na ucho:
– Matt nigdy mi tu nikogo nie przywiózł. Nie wiem, co o nim myślisz, ale ty musiałaś mu się bardzo spodobać. Nie skrzywdź go, proszę, Suzanne. To wrażliwy chłopak, a przy tym złote serce.
– Ej! – zawołał Matt od samochodu. – Wy dwie tam! Przestańcie!
– Za późno – odparła jego matka. – Co się stało, to się nie odstanie. Musiałam wywlec całą prawdę. Teraz Suzanne wie wystarczająco dużo, żeby porzucić cię jak kiepski nałóg.
I W ISTOCIE, co się miało stać, to się chyba stało – przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Zakochiwałam się w Matthew Harrisonie. Nie mogłam uwierzyć, ale może już się zakochałam.
„Gorący Blaszany Dach” to zwariowany klub nocny w Edgartown. W piątek wieczorem wybrałam się tam z Mattem, żeby pojeść ostryg i posłuchać bluesa. Wtedy zresztą wszędzie bym z nim poszła.
– Zatańczysz coś wolnego? – spytał Matt, kiedy już najedliśmy się ostryg i popiliśmy zimnym piwem.
– Coś ty! Żartujesz chyba. Nikt nie tańczy. To w ogóle chyba nie jest taneczny lokal.
– Suzanne, to mój ulubiony kawałek. Mogę cię prosić do tańca?
Zareagowałam tak, jak rzadko reaguję. Zarumieniłam się.
– Proszę cię – szepnął mi Matt do ucha. – Nikt nie powie innym lekarzom w szpitalu.
– No dobrze. Ale tylko jeden taniec.
Zaczęliśmy dreptać w kółko w naszym kąciku. Wszystkie oczy zwróciły się w naszą stronę.
– Nie przeszkadza ci to? – upewnił się Matt.
– Wiesz, że nie? Wręcz rozpiera mnie radość. A co to za kawałek? Podobno twój ulubiony.
– Nie mam pojęcia. Szukałem pretekstu, żeby potrzymać cię w objęciach.
I z tymi słowy Matt przyciągnął mnie do siebie. Cóż to było za uczucie! Może zabrzmi to staromodnie, ale nie skłamię, gdy powiem, że czułam się szczęśliwa.
– Chciałbym cię o coś spytać – szepnął. – Co na razie myślisz o nas?
Pocałowałam go.
– Wszystko mi się podoba.
Uśmiechnął się.
– Mnie też.
– To dobrze.
– Mieszkałem kiedyś z dziewczyną przez trzy lata – powiedział. – Poznaliśmy się na studiach, w Brown. Ale Vineyard jej nie odpowiadało, a mnie tak.
– Ja też. Cztery lata. Z lekarzem – wyznałam.
Matt przytulił mnie i znów lekko pocałował w usta.
– Suzanne, wrócisz dziś ze mną do domu? – spytał. Chciałbym jeszcze z tobą potańczyć.
Zgodziłam się.
Puściłam oko. Matt twierdzi, że to słynne mrugnięcie Suzanne. Ha, ha. Wtedy po raz pierwszy tak mrugnęłam. Od razu mu się to spodobało.
DOM Matta był w stylu wiktoriańskim, pokryty piernikową dachówką tworzącą zarazem okap. Kratki i rośliny wiszące wyglądały jak świeżo zdjęte z wyrafinowanego tortu weselnego.
Zaprosił mnie do siebie po raz pierwszy. Raptem ogarnęła mnie trema. Zaschło mi w ustach. Nigdy nie zbliżyłam się di nikogo po odejściu Michaela, a jego akurat nie wspominałam najlepiej. Po wejściu natychmiast zauważyłam bibliotekę liczącą tysiące książek. Wodziłam oczami po półkach: Scott Fitzgerald, John Cheever, Virginia Woolf. Cała ściana wyłącznie z tomami poezji: W.H. Auden, Wallace Stevens, Sylvia Plath. Stał tam antyczny globus, stara angielska łódź płaskodenna, wielki sosnowy stół zasłany gazetami i stosami zapisanych papierów.
– Cudowny ten pokój. Mogę się rozejrzeć? – spytałam.
– Ja też go lubię. Jasne, że możesz.
Zainteresowała mnie też pierwsza strona na jednym z licznych stosów. Widniał na niej napis: „Pieśni malarza pokojowego. Wiersze – Matthew Harrison”.
Czyżby Matt był poetą? Słowem się nie zająknął. Chyba nie lubi zbytnio mówić o sobie? Jakie jeszcze tajemnice trzyma w zanadrzu?
– No dobrze, przyznam się – powiedział cicho. – Gryzmolę od czasu do czasu. Połknąłem bakcyla w wieku szesnastu lat. A od ukończenia studiów w Brown usiłuję coś z tym zrobić. Mam dyplom magistra filologii angielskiej i malarza pokojowego. Oj, wygłupiam się. Suzanne, pisałaś kiedyś?
– Nie – odparłam. – Ale zawsze chciałam prowadzić pamiętnik.
NA POŁUDNIU Francji podobno któraś noc nosi miano nocy spadających gwiazd. W tę jedną noc gwiazdy leją się dosłownie jak śmietana z dzbanka. Z nami też było podobnie. Zobaczyłam tyle gwiazd, że poczułam się jak w niebie.
– Mam pomysł – zaproponował Matt. – Przejdźmy się nad morze.
– Zauważyłam, że miewasz sporo pomysłów.
– Może odzywa się ten poeta we mnie.
Wziął stary koc, odtwarzacz CD i butelkę szampana. Ruszyliśmy krętą ścieżką przez wysokie trawy, aż znalazł spłachetek piasku, na którym dało się rozłożyć koc.
Otworzył szampana, który iskrzył się i migotał na tle atramentowej nocy. Nacisnął guzik odtwarzacza i w rozgwieżdżone niebo popłynęły dźwięki muzyki Debussy`ego.
Zatańczyliśmy znowu. Wirowaliśmy w kółko zgodnie z rytmem oceanu, wzbijając tumany piasku, zostawiając szalone ślady. Bębniłam mu palcami po plecach, po szyi. Przeczesywałam włosy.
– Nie wiedziałam, że umiesz tańczyć walca – dziwiłam się.
– Sam nie wiedziałem – odpowiadał ze śmiechem.
Wróciliśmy z plaży późno, ale nigdy nie byłam bardziej rozbudzona. Wszystko zdarzyło się tak nieoczekiwanie. Ale jeśli nie teraz, to nigdy. Jakby tysiąc lat upłynęło od mojego zawału serca na bostońskich błoniach.