Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Matt wprost przeciwnie. Interesował się dosłownie wszystkim. Był ogrodnikiem, obserwatorem ptaków, zapalonym czytelnikiem, niezłym kucharzem, koszykarzem i, oczywiście, majster-klepką.

Tego dnia czułam wprost skrzydła u ramion. Tak podziałała na mnie ta przejażdżka bez celu. Napawałam się wszystkim: nadmorskimi trzcinami, miętowobłękitnym niebem, plażą, odległym rykiem oceanu. Ale najbardziej urzekał mnie Matthew Harrison. Jego świeżo uprana flanelowa koszula w kratę, dżinsy, ogorzała śniada cera, przydługie brązowe włosy.

Urzekał tak dalece, że jak raz się nim zachłysnęłam, to już nie chciałam go wypuścić.

Och, Nick, Nick.

Przez następne dwa tygodnie widywałam go codziennie. Nie mogłam dosłownie uwierzyć. Wciąż się tylko szczypałam. I uśmiechałam się do siebie, kiedy nikogo nie było w pobliżu.

– Suzanne, jeździłaś kiedyś konno? – spytał Matt w sobotę rano. – Pytam poważnie.

– To się czuje. Kiedy byłam małym dzieckiem – odparłam z kowbojskim akcentem.

– Dobra odpowiedź, bo znów będziesz dzieckiem. A jeździłaś kiedyś niebieskim rumakiem w czerwone paski ze złotymi kopytami?

Potrząsnęłam głową.

– Nie, bo zapamiętałabym.

– Wiem, gdzie jest taki koń – powiedział. – Wiem, gdzie są ich całe tabuny.

Pojechaliśmy do Oak Bluffs, i tam oczy wyszły mi na wierzch. Pod olśniewającym sklepieniem zobaczyłam dziesiątki jaskrawo pomalowanych ogierów, stojących w jednym kręgu. Wszystkie ręcznie rzeźbione, z czerwonymi rozdętymi chrapami, czarnymi szklanymi oczami, galopowały niezmordowanie w kółko.

Matthew zawiózł mnie na Fruwające Konie, najstarszą karuzelę w kraju. Weszliśmy na platformę, która przechyliła się i zakołysała pod nogami. Dosiedliśmy idealnych rumaków.

Kiedy zabrzmiała muzyka, pochwyciłam srebrną końską grzywę, po czym wznosiłam się i opadałam na przemian. Poddałam się wirującemu urokowi karuzeli. Matt złapał mnie za rękę, nawet udało mu się skraść całusa w locie. Co za jeździec!

– Gdzieś się tak nauczył jeździć, kowboju? – zawołałam, kiedy jeździliśmy tak góra dół, kręcąc się jednocześnie w koło.

– Jeżdżę od lat – odkrzyknął wesoło. – Zacząłem brać lekcje, kiedy miałem trzy lata. Widzisz tego ogiera błękitnego jak niebo, jak bławatek?

– Owszem.

– Zrzucił mnie kilka razy. Dlatego chciałem, żebyś na początek dosiadła Aksamitkę. Jest łagodna i ma cudowną szelakową sierść.

– Przyznaję, że jest piękna. Wiesz, w dzieciństwie jeździłam tu z dziadkiem. Aż dziwne, że dopiero teraz mi się przypomniało.

Dobre wspomnienia są jak świecidełka, Nick. Każde jest wyjątkowe. Nanizujesz je, aż pewnego dnia oglądasz się za siebie i widzisz, że utworzyły długą kolorową bransoletkę.

Tego dnia zyskałam pierwsze wspomnienie do kolekcji pięknych talizmanów związanych z Matthew Harrisonem.

Katie

KATIE nie mogła zapomnieć, kiedy po raz pierwszy zobaczyła Matta Harrisona. Poznała go w swoim niewielkim, przytulnym gabinecie redakcyjnym w wydawnictwie. Od wielu dni czekała na to spotkanie. Uwielbiała jego „Pieśni malarza pokojowego”, niezwykle ujmujące wiersze na temat codziennego życia – refleksje nad uprawianiem ogrodu, malowaniem domu, grzebaniem ukochanego psa, zachwyt nad nowo narodzonym dzieckiem. Jego dobór słów nad wyraz przekonująco krystalizował życie. Wciąż nie mogła się nadziwić, że trafiła na jego utwory.

A kiedy wszedł do gabinetu, jej zdziwienie wzrosło. Przeszło w oszołomienie. Najtajniejszymi zakamarkami mózgu i całego systemu nerwowego zareagowała na stojącego przed nią mężczyznę, poetę. Poczuła, że serce jej drgnęło i pomyślała: no, no. Uważaj, uważaj.

Był od niej sporo wyższy, miał z metr osiemdziesiąt osiem. Kształtny nos, mocno zarysowany podbródek, rysy regularne jak rytm w jego wierszach. Włosy długie, brązowopłowe, lśniące. Opalenizna człowieka pracującego na świeżym powietrzu. Uśmiechnął się, miała nadzieję, że nie drwi w duchu z jej wzrostu, niezdarności ani cielęcego wyrazu twarzy.

Wieczorem zjedli kolację, potem wybrali się do klubu jazzowego – mimo zaplanowanego szkolnego wieczoru, jak Katie nazywała swoje wieczory poświęcone redagowaniu. O trzeciej nad ranem odwiózł ją do domu, stokrotnie przepraszając, pocałował cudownie w policzek, po czym odjechał taksówką.

Katie stała na schodkach przed domem. Dopiero teraz nieco się ocknęła. I zaraz zadała sobie pytanie: czy Matthew Harrison jest żonaty?

Nazajutrz rano znów zjawił się w jej gabinecie, ale już w południe oboje wyrwali się na wczesny obiad i potem nie wrócili do pracy. Pobiegli do muzeum. Okazało się, że Matt świetnie się zna na sztuce. Wciąż myślała, co to za facet. I dlaczego pozwalam sobie wobec niego na takie porywy?

A potem, dlaczego nie miałabym się tak czuć przez cały czas.

Wieczorem przyszedł na kolację do jej domu. Katie nadal dziwiła się takiemu, a nie innemu obrotowi spraw. W swoim najbliższym środowisku uchodziła za osobę oszczędzającą cnotę, zanadto romantyczną i staroświecką w sprawach seksu, ale teraz nie zdołała się oprzeć temu przystojnemu, pociągającemu malarzowi i poecie z Martha`s Vineyard.

Przy akompaniamencie wieczornego deszczu po raz pierwszy poszli do łóżka, a Matt zwrócił jej uwagę na muzykę kropli bębniących po chodniku i w konarach drzew przed domem. Owszem, było to nader nastrojowe, ale niebawem przestali słyszeć szum deszczu czy cokolwiek innego, bo tak ich ciągnęło do siebie.

W łóżku Katie czuła się z nim tak swobodnie, naturalnie i dobrze, że aż się przeraziła. Zupełnie, jakby znała go od dawna. Wiedział, jak ją tulić, gdzie dotykać, kiedy czekać, a potem wszystko w jej środku dosłownie wybuchło. Uwielbiała jego delikatne pocałunki w usta, w policzki, w szyję, w plecy, w piersi… ech, wszystko.

– Jesteś czarująca, i chyba nie wiesz o tym, prawda? – szepnął, po czym się uśmiechnął. – Masz takie delikatne ciało. I przepiękne oczy. I uwielbiam ten twój warkocz.

– Dobraliście się z moją mamą – roześmiała się Katie. Rozpuściła warkocz i długie włosy rozsypały jej się po plecach.

– Tak mi się też podoba – pochwalił Matt i puścił oko.

Kiedy nazajutrz rano od niej wyszedł, pomyślała z rozrzewnieniem, że nigdy z kimś takim nie była, że nie przeżyła dotąd takiej bliskości z drugim człowiekiem.

Już za nim tęskniła. To jakiś obłęd, po prostu śmieszne, ale naprawdę za nim tęskniła.

A kiedy jeszcze tego samego ranka dotarła do redakcji, Matt już tam na nią czekał. Serce jej zamarło.

– Wiesz, zabierzmy się jednak do pracy – poprosiła bez przekonania. – Mówię poważnie.

Nie odezwał się słowem, tylko zamknął i drzwi i całował ją, aż poczuła, że wtapia się w drewniane drzwi.

W końcu jednak odsunął się od niej, spojrzał jej głęboko w oczy i powiedział:

– Stęskniłem się zaraz po wyjściu od ciebie.

Dziennik

Mój Nickolasku.

Pamiętam wszystko, jakby to było wczoraj. Matt i ja jechaliśmy drogą do Edgartown do Vineyard Haven moim starym niebieskim dżipem. Zabraliśmy Gusa.

– Nie możesz jechać szybciej? – spytał Matt, bębniąc palcami w deskę rozdzielczą. – To ja już szybciej chodzę.

Przyznaję, że jeżdżę dość wolno i ostrożnie. Matt trafił na moją pierwszą słabość.

– Dostałam nagrodę za ostrożne prowadzenie na kursie prawa jazdy. Powiesiłam ten dyplom pod dyplomem z medycyny.

Matt roześmiał się i wzniósł oczy do nieba.

Jechaliśmy do domu jego matki. Uznał, że warto, bym ją wreszcie poznała.

Ciekawe dlaczego?

– Ooo, jest mama!

Kiedy podjechaliśmy, siedziała na dachu i naprawiała starą antenę telewizyjną. Wysiedliśmy, Matt zawołał do niej z dołu.

– Mamo, to jest Suzanne, a to Gus. Suzanne, to moja mama, Jean. Nauczyła mnie majsterkowania.

Jego mama była wysoka, szczupła, siwowłosa.

6
{"b":"101838","o":1}