Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Może trochę. Chociaż, wiesz… nadal jestem w rozsypce. W ogóle jestem beznadziejna. A tak się zaklinałam, że nie będę nigdy cierpiała przez faceta, i co?

Opowiedziała mamie o dzienniku, który zaczęła czytać. O lekcji pięciu piłek. O codziennym dniu Suzanne na Martha`s Vineyard.

– I wiesz, mamo, co najdziwniejsze? Że polubiłam Suzanne. Taka ze mnie ofiara losu. Powinnam ją znienawidzić, ale nie potrafię.

– Nic dziwnego. Ten durny Matt ma przynajmniej dobry gust do kobiet – skomentowała mama.

Powiedz jej, pomyślała Katie. Powiedz jej wszystko. Zrozumie. Mama zrozumie. Ale nie mogła się przełamać. Nie chciała ranić rodziców. Za dużo dla niej znaczyli. Czuła, jak wzbiera w niej żółć.

Rozmawiała z mamą blisko godzinę, po czym słuchawkę wziął tata. Katie łączyła z nim prawie taka sama bliskość jak z mamą. Był pastorem, bardzo lubianym w okolicy. Tylko raz się rozgniewał na Katie, kiedy przeprowadzała się do Nowego Jorku.

Bo jej rodzice tacy byli. Dobrzy. O sobie zresztą też tak myślała.

No więc, dlaczego Matt ją zostawił? Czego miała się dowiedzieć z tego dziennika, co pomoże jej zrozumieć? Że Matt ma cudowną żonę i kochanego synka, których zdradził dla niej? Bo wdał się w romans z dziewczyną z Nowego Jorku? Że po raz pierwszy w tym przykładnym małżeństwie zdecydował się na skok w bok? Niech go cholera.

Kiedy przestała rozmawiać z tatą, skuliła się na kanapie z Ginewrą i Merlinem, wyjrzała przez okno na Hudson. Uwielbiała tę rzekę, jej zmieniające się codziennie oblicze.

– I co ja mam robić? – spytała szeptem Ginewrę i Merlina. Oczy nabiegły jej łzami, pociekły po policzkach.

Znów sięgnęła po telefon. Siedziała, stukając nerwowo paznokciem w słuchawkę. Musiała zdobyć się na nie lada odwagę, jednak w końcu wybrała numer.

Jeszcze w ostatniej chwili chciała odłożyć, ale odczekała kilka dzwonków. Wreszcie połączyła się z automatyczną sekretarką.

Dech jej zaparło, kiedy usłyszała w słuchawce jego głos.

„Tu Matt. Twoja wiadomość jest dla mnie ważna. Zostaw ją, proszę, po usłyszeniu sygnału. Dziękuję”.

Zostawiła. Z nadzieją, że naprawdę okaże się ważna dla Matta.

– Czytam dziennik – powiedziała. I nic więcej.

Dziennik

NICK, zapraszam cię na nasz ślub. Chciałabym, żebyś poznał ze szczegółami dzień, w którym twoi rodzice przysięgli sobie miłość.

Prószył śnieg. W czystym, rześkim grudniowym powietrzu dzwoniły dzwonki, kiedy dziesiątki oszronionych gości przekraczało próg kościoła Gay Head, który jest zarazem najstarszym indiańskim zborem baptystów w kraju. I jednym z najpiękniejszych.

Istnieje tylko jedno słowo na podsumowanie naszego ślubu – radość. Matt i ja przeżyliśmy zawrót głowy. Zupełnie jakbyśmy fruwali wśród aniołów wyrzeźbionych w czterech rogach sufitu kaplicy.

W białej sukni na wzór antycznej tuniki, naszywanej lśniącymi perłami, naprawdę czułam się jak anielica. Moja babcia przyjechała na Martha`s Vineyard po raz pierwszy od piętnastu lat tylko po to, żeby poprowadzić mnie główną nawą do ołtarza. Wszystkie moje koleżanki lekarki pofatygowały się w środku zimy z Bostonu. Przyjechali nawet niektórzy pacjenci. Kościół Gay Head udostępniał swoje progi obrządkom innych wyznań chrześcijańskich. Pewno domyślasz się, Nick, że prawie wszyscy mieszkańcy wyspy to przyjaciele Matta.

On sam prezentował się niezwykle atrakcyjnie w szykownym czarnym smokingu, włosy miał przystrzyżone, chociaż nie tak znowu krótko, oczy błyszczące, uśmiech bardziej promienny niż zwykle.

Wyobrażasz sobie, Nick, taki widok w śniegu prószącym lekko znad oceanu? Coś cudownego.

– Też jesteś taka szczęśliwa? – spytał mnie szeptem Matt przed ołtarzem. – Ślicznie wyglądasz.

Oblałam się rumieńcem. Spojrzałam Mattowi prosto w oczy i poczułam bezbrzeżnie oddanie. Wiedziałam, że to słuszny krok.

– Nigdy w życiu nie czułam się szczęśliwsza – powiedziałam.

Złożyliśmy przysięgę 31 grudnia, tuż przed nadejściem Nowego Roku. Było coś niemal magicznego w tych zaślubinach w sylwestra. Jak gdyby cały świat świętował razem z nami.

Matt i ja złożyliśmy sobie przysięgę, a wszyscy zebrani w kościele zawołali:

– Matt i Suzanne, szczęśliwego Nowego Roku!

Z dziesiątków atłasowych saszetek zawieszonych u sufitu sypnął srebrzystobiały puch. Wtem Matt i ja znaleźliśmy się w śnieżycy aniołów, obłoków i gołębi. Pocałowaliśmy się, mocno w siebie wtuleni i tacy szczęśliwi.

– Pani Harrison, jak się pani czuje chwilę po ślubie? – zapytał.

Spodobało mi się to „pani Harrison”, zwłaszcza że zwrócił się tak do mnie po raz pierwszy.

– Gdybym wiedziała, jakie to cudowne uczucie, już dwadzieścia lat temu nalegałabym na nasz ślub – szepnęłam.

Matt się uśmiechnął.

– Co ty wygadujesz? Przecież się nie znaliśmy.

– Och, Matt – sprzeciwiłam się. – Musieliśmy się znać przez całe życie.

Wciąż mi kołatały w głowie słowa wypowiedziane przez Matta owego wieczoru, kiedy mi się oświadczył na plaży przed moim domem. „Czy to nie szczęście, że Suzanne nie umarła w Bostonie i że możemy dzisiaj być razem”. Niewiarygodne szczęście! Aż mnie przeszedł dreszcz, kiedy stałam tam z Mattem w nasz ślubny wieczór.

Oto jak się czułam, Nick. A teraz nie posiadam się z radości, że mogłam ci choć w ten sposób tamtą chwilę przybliżyć.

Nickolasie, słuchaj dalej.

W Nowy Rok wyjechałam z Mattem w szaloną trzytygodniową podróż poślubną.

Pierwsze dwa tygodnie spędziliśmy na Lanai na Hawajach. To cudowne miejsce, tylko dwa hotele na całej wyspie. Wkrótce się przekonałam, że kocham Matta jeszcze bardziej niż przed oświadczynami. W ogóle nie chcieliśmy stamtąd wyjeżdżać. On mógłby tam malować domy i kończyć pierwszy tomik poezji. Ja podjęłabym pracę lekarza.

Trzeci tydzień spędziliśmy w domu na Vineyard, ale z nikim się nie widywaliśmy. Napawaliśmy się radością, że będziemy razem do końca życia.

Nick, posłuchaj, co zrobił twój tata, a czego nigdy nie zapomnę. Codziennie, przez calutki miesiąc miodowy, budził mnie prezentem. Czasem dostawałam coś malutkiego, jakiś drobiazg, czasem coś zabawnego, a czasem ekstrawagancki podarek, ale wszystkie pochodziły wprost z serca.

Prawda, że to szczęście?

NIGDY tej chwili nie zapomnę. Siódmego lutego zrobiło mi się niedobrze. Niestety, Matt wyjechał już do pracy i byłam w domu sama. Usiadłam na brzegu wanny. Czułam się, jakby uchodziło ze mnie życie.

Na karku wystąpiły mi krople potu. Po raz pierwszy od roku uznałam, że powinnam wezwać lekarza. Dziwne, ale zapragnęłam usłyszeć czyjeś zdanie. Zawsze stawiałam sobie diagnozy sama.

Czułam się tak fatalnie, że chciałam się kogoś poradzić. „Hej, i co o tym myślisz?”. Zamiast tego spryskałam sobie twarz zimną wodą i orzekłam, że pewnie przyplątała się grypa. Zażyłam coś na żołądek, ubrałam się, pojechałam do pracy. W południe czułam się znacznie lepiej, a przy kolacji w ogóle nie pamiętałam tego epizodu.

Dopiero nazajutrz rano znów siedziałam na brzegu wanny – oklapła, zmęczona, nękana mdłościami.

I wtedy zrozumiałam.

Zadzwoniłam do Matta na komórkę. Zdziwił się, że dzwonię, bo ledwo co wyjechał z domu.

– Nic ci nie jest, Suzanne? Wszystko w porządku?

– Tak… myślę, że jest wspaniale – uspokoiłam go. – Ale chciałabym, żebyś zaraz wrócił do domu. A po drodze wstąp do apteki po test ciążowy. Chcę się upewnić, Matt, bo chyba jesteśmy w ciąży.

Nickolasie.

Rosłeś we mnie jak ziarenko zboża. Radość przepełniła nasze serca.

Po ślubie Matt wprowadził się do mnie. To był jego pomysł. Powiedział, że najlepiej będzie wynająć jego dom, bo ja dorobiłam się stałych pacjentów i mieszkam w idealnej odległości od szpitala.

Uznaliśmy, że urządzimy ci gniazdko w słonecznym pokoju. Wydawało nam się, że polubisz poranne światło wlewające się przez okna. Tatuś i ja zaczęliśmy go przerabiać na pokoik dziecinny.

10
{"b":"101838","o":1}