Wielka Cyndi skrzywiła się.
– Esperanza nie znosi Jessiki – powiedziała.
– Wiem. I wcale tego nie ukrywa.
– Nazywa ją Królową Zołz.
– Kiedy jest w dobrym humorze – rzekł Myron. – Nazywa ją tak z powodu naszego pierwszego zerwania. Wcześniej traktowała ją właściwie obojętnie. Ale po tym…
– Esperanza niełatwo wybacza. Szczególnie znajomym.
– Owszem. Byłem zdruzgotany. Win w ogóle mi nie pomógł. Łatwiej głuchemu zrozumieć muzykę Mozarta niż Winowi sprawy sercowe. Kilka dni po odejściu Jess przybity zaszedłem do biura i zastałem Esperanzę z dwoma biletami lotniczymi w ręku. „Wyjeżdżamy”, oświadczyła. „Dokąd?”, spytałem. „O to się nie martw. Zawiadomiłam już twoich rodziców, że nie będzie nas przez tydzień”, odparła. – Myron uśmiechnął się. – Moi rodzice kochają Esperanzę.
– To o czymś świadczy.
– Uprzedziłem, że nie mam ubrań. Wskazała na dwie walizki na podłodze. „Kupiłam wszystko, czego ci potrzeba”. Moje protesty na niewiele się zdały, znasz Esperanzę.
– Jest uparta.
– Łagodnie mówiąc. Wiesz, dokąd mnie zabrała? Wielka Cyndi uśmiechnęła się.
– Powiedziała mi. Na wycieczkę statkiem.
– Właśnie. Jednym z tych wielkich nowych, z czterystoma daniami dziennie. Zmusiła mnie, żebym chodził na najgłupsze zajęcia. Doszło do tego, że zrobiłem portfel wycieczkowy. Piliśmy. Tańczyliśmy. Graliśmy w sakramenckie bingo. Spaliśmy w jednym łóżku, tuliła mnie, ale nawet się nie pocałowaliśmy.
Siedzieli dłuższą chwilę bez słowa, uśmiechając się do siebie.
– Nigdy nie prosiliśmy jej o pomoc – powiedziała Wielka Cyndi. – Esperanza po prostu wie, kiedy jest potrzebna, i robi, co należy.
– Kolej na nas – rzekł Myron.
– Tak.
– Nadal coś przede mną ukrywa.
– Wiem.
– Wiesz, co?
– Nie.
Myron rozsiadł się w fotelu.
– I tak ją uratujemy – zapewnił. O ósmej zadzwonił Win.
– Spotkajmy się u mnie w domu za godzinę. Czeka cię niespodzianka – zapowiedział.
– Nie mam wielkiej ochoty na niespodzianki, Win – odparł Myron i usłyszał trzask.
Pięknie. Ponownie zadzwonił do biura Franka Juniora. Nikt nie podniósł słuchawki. Nie miał ochoty czekać. Był już pewien, że J.F. jest kluczem do sprawy. Niestety, niewiele mógł zrobić. Zresztą zrobiło się późno. Uznał, że lepiej pojechać do domu, dać się zaskoczyć Winowi, a potem odpocząć. O pół do dziewiątej w metrze nadal było tłoczno. Tak zwane godziny szczytu na Manhattanie rozciągnęły się do pięciu, sześciu godzin. Myron doszedł do wniosku, że nowojorczycy za ciężko pracują. Wysiadł i poszedł do Dakoty. Wejścia strzegł ten sam fagas. Pomimo instrukcji, żeby wpuszczać pana Bolitara bez względu na porę, ponieważ tu mieszka, na widok Myrona portier nadal krzywił się jak na przykry zapach. Myron wjechał windą, wygrzebał z kieszeni klucz i otworzył drzwi.
– Win?
– Nie ma go.
Odwrócił się i ujrzał uśmiechniętą Teresę Collins.
– Niespodzianka! – obwieściła.
– Wyjechałaś z wyspy?
Utkwił w nią zdumiony wzrok. Zerknęła w pobliskie lustro.
– Jak widać.
– Ale…
– Nie teraz.
Podeszła do niego i się objęli. Pocałował ją. Bez słowa zaczęli walczyć z guzikami, suwakami i zatrzaskami. Dotarli do sypialni, a potem się kochali.
Po wszystkim przywarli do siebie, zaplątani w pościel. Ułożywszy policzek na miękkiej piersi Teresę, Myron słyszał bicie jej serca. Po rytmicznym drżeniu poznał, że płacze bezgłośnie.
– Powiedz mi – poprosił.
– Nie. – Pogładziła go po głowie. – Dlaczego wyjechałeś?
– Przyjaciółka ma kłopoty.
– Jaki szlachetny powód. Znów padło to słowo.
– Myślałem, że postanowiliśmy tego nie robić – rzekł.
– Źle ci?
– Skądże. Ale ciekawi mnie, dlaczego zmieniłaś zdanie.
– Czy to ważne?
– Nie.
Znowu pogłaskała go po głowie. Zamknął oczy. Leżąc nieruchomo, pragnął jedynie rozkoszować się cudownym dotykiem jej jędrnej skóry na policzku, wznoszeniem się i opadaniem jej piersi.
– Ta przyjaciółka, która ma kłopoty, to Esperanza Diaz – odezwała się po chwili.
– Wiesz od Wina?
– Przeczytałam w gazetach. Nie otworzył oczu.
– Opowiedz mi o tym – poprosiła.
– Na wyspie niewiele z sobą rozmawialiśmy.
– To było wtedy, a teraz jest dziś.
– Co masz na myśli?
– To, że jesteś chyba w gorszym stanie. Przydałby ci się odpoczynek. Myron uśmiechnął się.
– Na wyspie były ostrygi.
– Opowiadaj.
Opowiedział jej. Wszystko. Gładziła go po głowie, często przerywając mu pytaniami i czując się swobodniej w znajomej roli dziennikarki. Zajęło im to blisko godzinę.
– Co za historia – powiedziała.
– Właśnie.
– Boli? Mówię o pobiciu.
– Owszem. Ale twardy ze mnie chłop. Pocałowała go w czubek głowy.
– Wcale nie jesteś twardy. Siedzieli w kojącej ciszy.
– Pamiętam zniknięcie Lucy Mayor – odezwała się Teresę. – A w każdym razie jego drugą odsłonę.
– Drugą odsłonę?
– Kiedy Mayorowie zdobyli pieniądze na przeprowadzenie poszukiwań na dużą skalę. Wcześniej tę sprawę uznano za mało ciekawą. Osiemnastolatka ucieka z domu? Też mi temat.
– Pamiętasz coś, co mogłoby mi pomóc?
– Nie. Nie znoszę takich spraw. Nie tylko z oczywistego powodu, że dotyczą czyjegoś zrujnowanego życia.
– A z jakiego jeszcze?
– Nieprzyjmowania do wiadomości faktów.
– Nieprzyjmowania do wiadomości?
– Tak.
– Przez rodzinę?
– Przez opinię publiczną. Gdy chodzi o dzieci, ludzie nie dopuszczają do siebie prawdy. Nie wierzą, ponieważ jest ona zbyt bolesna do przyjęcia. Wmawiają sobie, że to ich nie spotkało. Bóg nie jest aż tak nieobliczalny. Musi być jakiś powód. Pamiętasz sprawę Luise Woodward sprzed dwóch lat?
– Angielskiej niani, która zabiła niemowlę w Massachusetts?
– Tak, sędzia uznał to jednak za nieumyślne spowodowanie śmierci. Opinia publiczna zwróciła się przeciwko rodzicom, nawet ci przekonani o winie dziewczyny. Matka dziecka nie powinna pracować, mówili. A przecież pracowała jedynie na pół etatu i codziennie przyjeżdżała do domu w porze lunchu, żeby karmić synka piersią. Uznali, że zawiniła. No, a ojciec? Lepiej powinien sprawdzić referencje niani. Rodzice powinni być ostrożniej si.
– Pamiętam – powiedział Myron.
– W przypadku Mayorów zadziałał ten sam mechanizm. Gdyby Lucy Mayor została wychowana właściwie, nie uciekłaby z domu. Właśnie to nazywam nieprzyjęciem do wiadomości. Blokujesz myśl, która jest zbyt bolesna, i wmawiasz sobie, że ciebie nie może to spotkać.
– Myślisz, że takie rozumowanie ma w tym przypadku jakieś podstawy?
– Sprecyzuj.
– Czy rodzice Lucy Mayor ponoszą część winy?
– To nieważne – odparła cicho Teresę.
– Dlaczego?
Milczała, znowu oddychając nieco szybciej.
– Tereso?
– Czasem winne jest któreś z rodziców. Ale to nic nie zmienia. Ponieważ bez względu na to, czyś zawinił, twoje dziecko przepadło i tylko to się liczy. Teresę znów zamilkła.
– Dobrze się czujesz? – przerwał ciszę Myron.
– Dobrze.
– Sophie Mayor twierdzi, że najgorszy jest brak pewności.
– Myli się – odparła Teresę.
Chciał jej zadać więcej pytań, ale wstała z łóżka. Gdy powróciła, znowu się kochali – słodko – gorzko, bez pośpiechu, jak w piosence – zagubieni, szukający czegoś w przeżywanej chwili, a przynajmniej uśmierzenia bólu. Kiedy rano obudził go telefon, nadal byli zaplątani w pościel. Myron sięgnął za głowę po słuchawkę.
– Halo?
– Co jest takie ważne? – usłyszał głos Franka Juniora. Szybko usiadł.
– Musimy porozmawiać – rzekł.
– Znowu?
– Tak.
– Kiedy?
– Teraz.
– W Starbucks. Aha, Myron.
– Słucham?
– Powiedz Winowi, żeby pozostał na zewnątrz.