– Tak?
– Pani Cromwell?
– Czego pan chce?
– Pani Cromwell, nazywam się Myron Bolitar. Chciałbym zająć pani chwilę.
– Niczego od pana nie kupię.
– Nie, nie, proszę pani, ja nie sprzedaję…
– Nie znoszę nagabywania. O datek proszę się zwrócić listownie.
– Nie chodzi o nic z tych rzeczy. Zapadła krótka cisza.
– A o co?
– Pani Cromwell, czy może pani otworzyć drzwi? – spytał uspokajającym tonem.
– Dzwonię na policję!
– Nie, nie, proszę, niech pani zaczeka.
– Czego pan chce?
– Chcę zapytać o Clu Haida.
Zamilkła na dłużej. Znów odezwał się mały chłopiec. Kobieta uciszyła go.
– Nie znam nikogo takiego – odparła.
– Proszę otworzyć drzwi, pani Cromwell. Musimy porozmawiać.
– Panie, znam wszystkich policjantów w okolicy. Wystarczy jedno moje słowo, a zamkną pana za najście.
– Rozumiem pani obawy – rzekł Myron. – A czy moglibyśmy porozmawiać przez telefon?
– Proszę odejść. Chłopiec się rozpłakał.
– Pan odejdzie. Bo wezwę policję! Płacz się nasilił.
– Dobrze. Idę – zgodził się, a potem, uznawszy, że co mu szkodzi, zawołał: – Czy mówi pani coś imię i nazwisko Lucy Mayor?
Odpowiedział mu tylko bek dziecka.
Westchnął i zawrócił do samochodu. Co dalej? Nawet jej nie zobaczył. A gdyby tak pokręcić się przy domu, zajrzeć przez okno? Brawo, świetny pomysł. Areszt za podglądanie. Albo, co gorsza, za straszenie dziecka. Na pewno wezwałaby policję…
Zaraz!
Barbara Cromwell uprzedziła, że zna miejscowych policjantów. Ale on też ich na swój sposób znał.
Kiedy Clu grał w niższej lidze, właśnie w Wilston wpadł za jazdę w stanie nietrzeźwym. Myron poszukał w pamięci nazwisk dwóch stróżów prawa, dzięki którym wyciągnął go wówczas z aresztu.
Nie zajęło mu to dużo czasu. Clu aresztował policjant Kobler. Nie pamiętał jego imienia. A szeryf miał wtedy po pięćdziesiątce – nazywał się Ron Lemmon. Może przeszedł na emeryturę. Istniały jednak spore szanse, że któryś z nich nadal służy w policji. Mogli coś wiedzieć o tajemniczej Barbarze Cromwell.
Warto było to sprawdzić.
35
Myślałby kto, że posterunek policji w Wilston mieści się w małym ciasnym budynku. Ale nie. Jego siedzibą była suterena wysokiej, przypominającej twierdzę budowli ze starej, ciemnej cegły. Na ścianach schodów nadal widniały jaskrawożółte trójkąty w złowieszczych kołach: oznaczenia dawnych schronów bombowych. Przywołały one w pamięci Myrona wspomnienia z podstawówki Burnet Hill w Livingston – intensywne ćwiczenia, podczas których uczono dzieciaki, że wystarczy kucnąć w korytarzu, by się nie dać sowieckim atomówkom.
Myron był na tym posterunku pierwszy raz. Po kraksie spowodowanej przez Clu spotkał się z dwoma wymienionymi policjantami w garkuchni przy drodze dziewiątej. Zabrało im to dziewięć minut. Nikt nie chciał zaszkodzić dobrze zapowiadającemu się sportowcowi. Nikt nie chciał zrujnować jego obiecującej kariery. Dolary przeszły z rąk do rąk. Szeryf i policjant, którzy się nimi podzielili, ze śmiechem nazwali łapówkę darowizną. Wszyscy trzej skwitowali to uśmiechami. Trzydziestolatek w dyżurce, który podniósł wzrok na wchodzącego Myrona, zbudowany był wzorem wielu współczesnych policjantów tak, jakby więcej czasu spędzał na siłowni niż w pączkami. Z plakietki wynikało, że nazywa się Hobert.
– Słucham pana – powiedział.
– Czy szeryf Lemmon wciąż tu pracuje? – spytał Myron.
– Nie, przykro mi. Ron zmarł… jakiś rok temu. Dwa lata przedtem przeszedł na emeryturę.
– Szkoda.
– Tak. Rak przeżarł go jak głodny szczur.
Hobert wzruszył ramionami, jakby mówił: cóż poradzić?
– A policjant Kobler? Z dziesięć lat temu był, o ile pamiętam, zastępcą szeryfa.
– Eddie nie jest już w policji – odparł Hobert ze ściśniętym gardłem.
– Nadal mieszka w okolicy?
– Nie. Chyba w Wyoming. A jak pańska godność?
– Myron Bolitar.
– Skądś znam pańskie nazwisko.
– Grałem w koszykówkę.
– Nie, nie stąd. Nie cierpię koszykówki. – Po krótkim zastanowieniu Hobert pokręcił głową. – Czemu pan pyta o dwóch byłych policjantów?
– To poniekąd moi dawni znajomi. Hobert nie za bardzo w to uwierzył.
– Chciałem spytać ich o kogoś, z kim związał się mój klient.
– Klient?
Myron uśmiechnął się jak bezradny ciapek. Zwykle czarował tym uśmiechem starsze panie, ale co tam, kto nie marnuje, temu nie brakuje.
– Jestem agentem sportowym. Dbam o interesy sportowców. O to… czy nie są wykorzystywani. Mój klient jest zainteresowany pewną panią, która tutaj mieszka. Chciałem się upewnić, czy nie naciąga ona mężczyzn na pieniądze itd.
W dwóch słowach: kiepskie tłumaczenie.
– Jak się nazywa? – spytał policjant.
– Barbara Cromwell. Hobert zamrugał.
– Żartuje pan?
– Nie.
– Któryś z pańskich sportowców chce chodzić z Barbarą Cromwell?
– Może źle zapisałem nazwisko – odparł Myron, włączając wsteczny bieg.
– Ja myślę.
– Dlaczego?
– Wspomniał pan o Ronie Lemmonie. Dawnym szeryfie.
– Tak.
– Barbara Cromwell to jego córka.
Myron osłupiał. Szumiał wentylator. Zadzwonił telefon.
– Sekundę.
Hobert podniósł słuchawkę.
Jego gość nic z tego nie usłyszał. Ktoś zamroził mu w głowie tę chwilę. Zawiesił go nad czarną dziurą, dając czas na zajrzenie w nicość, po czym równie nagle wypuścił. Wirując z rozpostartymi rękami, Myron zapadł w ciemność, czekając, niemal licząc, że rozbije się na dnie.
36
Wytoczył się na zewnątrz. Przeszedł przez rynek. Zamówił coś do zjedzenia w meksykańskim barze i pochłonął łapczywie, nie czując smaku posiłku. Zadzwonił Win.
– Mieliśmy rację – powiedział. – Hester Crimstein chciała odwrócić naszą uwagę.
– Przyznała się do tego?
– Nie, nic nie wyjaśniła. Oznajmiła, że będzie rozmawiać tylko z tobą. Zażądała, bym zdradził jej, gdzie jesteś.
Żadna niespodzianka.
– Mam… – Win zawiesił głos – ją przesłuchać?
– Proszę nie – rzekł Myron. – Pomijając kwestię etyki, sądzę, że nie ma już takiej potrzeby.
– Tak?
– Sawyer Wells powiedział, że zajmował się terapią narkomanów w Rockwell.
– Pamiętam.
– W Rockwell był na odwyku Billy Lee Palms. Wspomniała o tym jego matka, kiedy ją odwiedziłem.
– Hmm. Wspaniały zbieg okoliczności.
– Jaki tam zbieg – odparł Myron. – To wyjaśnia wszystko.
Po rozmowie z Winem Myron siedem albo osiem razy przemierzył główną ulicę w Wilston. Bezczynni z braku klientów sklepikarze uśmiechali się do niego. Odpowiadał im uśmiechami. Pozdrawiał skinieniem głowy najrozmaitszych przechodniów. W mieście wciąż mocno tkwiącym w latach sześćdziesiątych ludzie nadal nosili rozczochrane brody, czarne czapki i wyglądali jak duet Seals i Crofts na koncercie pod gołym niebem. Podobało mu się tu. Bardzo.
Pomyślał o matce i ojcu. Pomyślał, że się starzeją, i zadał sobie pytanie, dlaczego nie może się z tym pogodzić. Uznał, że „bóle w klatce piersiowej” taty to także jego wina, że pośrednio przyczynił się do nich, stresując go ucieczką. Jak znieśliby rodzice los, który spotkał Sophie i Gary'ego Mayorów, gdyby mając siedemnaście lat, zniknął bez śladu i przepadł? Pomyślał o Jessice i jej deklaracji, że będzie o niego walczyć. Pomyślał o Brendzie i o tym, jak postąpił. Pomyślał o Teresę i o zeszłej nocy. Czy cokolwiek znaczyła? Pomyślał o Winie, Esperanzy i o poświęceniach, na jakie stać przyjaciół. Na dłuższy czas wyrzucił z głowy myśli o zabójstwie Clu i o śmierci Billy'ego Lee. A także o Lucy Mayor, jej zniknięciu i swoim związku z tą sprawą. Lecz teraz do nich wrócił. Na koniec przeprowadził pięć rozmów przez komórkę, popytał, utwierdził się w podejrzeniach. Odpowiedzi nigdy nie zjawiają się z okrzykiem „Eureka!”. Potykając się, zmierzasz ku nim często w zupełnych ciemnościach. Z trudem przemierzasz nocą ciemny pokój, wpadasz na rzeczy, których nie widzisz, mozolnie brniesz naprzód, siniaczysz sobie golenie, przewracasz się, wstajesz, po omacku wędrujesz od ściany do ściany i liczysz, że w końcu natrafisz dłonią na kontakt. A potem – by pozostać przy tej kiepskiej, lecz niestety trafnej analogii – gdy nim pstrykniesz i pokój zaleje światło, niekiedy odkrywasz, że pokój ten wygląda tak, jak go sobie wyobrażałeś. I wtedy zadajesz sobie pytanie, czy nie lepiej byłoby, gdybyś na zawsze pozostał w mroku.