Pokój sto siedemnasty. Pierwsza rozmowa na liście. Miejscowy numer. Myron czuł, że puls mu przyśpieszył, oddech też. Był blisko rozwiązania. Bardzo blisko. Wyszedł na żwirowy podjazd. Kopnął kilka kamieni. Wyjął komórkę, lecz zrezygnował z wystukania numeru. Nie chciał popełnić błędu. Najpierw musiał dowiedzieć się jak najwięcej. Telefon mógł kogoś ostrzec. Oczywiście nie wiedział kogo, w jaki sposób i przed czym. Ale nie wolno było w takiej chwili spieprzyć sprawy. Miał numer telefonu, a Wielka Cyndi w biurze książkę telefoniczną ułożoną według numerów. Była łatwo osiągalna. W każdym sklepie z programami mogłeś kupić CD – ROM z kompletem krajowych książek telefonicznych lub odwiedzić stronę sieci www.infospace.com. Po wpisaniu numeru wyskakiwała informacja z nazwiskiem i miejscem zamieszkania abonenta. Postęp. Zadzwonił do Wielkiej Cyndi.
– Właśnie miałam do pana dzwonić, panie Bolitar.
– Aha.
– Mam na linii Hester Cnmstein. Pilnie chce z panem rozmawiać.
– Dobrze, połącz ją za chwilę. Wielka Cyndi?
– Tak?
– Chodzi o to, co mi mówiłaś wczoraj. O ludziach, którzy się. gapią. Przepraszam, jeśli…
– Tylko bez współczucia, panie Bolitar. Pamięta pan?
– Tak.
– I niech tak zostanie, dobrze?
– Dobrze.
– Poważnie.
– Daj mi Hester Crimstein – powiedział. – A skoro już rozmawiamy, czy wiesz, gdzie Esperanza trzyma CD z numerami telefonów?
– Tak.
– Sprawdź mi coś.
Wielka Cyndi powtórzyła numer, który jej podał, i połączyła go z Hester Crimstein.
– Gdzie pan jest? – spytała obcesowo adwokatka.
– A co pani do tego?
Nie spodobała jej się ta odpowiedź.
– Do diaska, Myron, niech pan skończy z tą dziecinadą! Gdzie pan jest? – powtórzyła.
– Nie pani sprawa.
– Nie pomaga mi pan.
– O co chodzi, Hester?
– Dzwoni pan z komórki?
– Tak.
– Wobec tego nie ma pewności, czy linia jest pewna. Musimy się zaraz spotkać. W mojej kancelarii.
– Nie da rady.
– Chce pan pomóc Esperanzy czy nie?
– Zna pani odpowiedź.
– Więc niech pan przyjedzie, migiem! Może pan pomóc. Mamy kłopot.
– Jaki?
– Nie przez telefon. Czekam na pana.
– To może zająć trochę czasu – odparł.
– Dlaczego? – spytała po chwili.
– Po prostu zajmie.
– Zbliża się południe. Kiedy mogę się pana spodziewać?
– Nie przed szóstą.
– To za późno.
– Trudno. Westchnęła.
– Ma pan przyjechać w tej chwili. Esperanza chce się z panem widzieć. Myronowi podskoczyło serce.
– Myślałem, że jest w areszcie.
– Właśnie ją wydostałam. Po cichu. Ma pan przyjechać, Myron. Natychmiast. Stali z Winem na parkingu motelu Zaścianek.
– Co o tym myślisz? – spytał Win.
– Nie podoba mi się.
– Z powodu?
– Dlaczego Hester Crimstein raptem chce się ze mną widzieć? Odkąd powróciłem, starała się mnie pozbyć. A teraz mam rozwiązać jakiś problem?
– Rzeczywiście dziwne – przyznał Win.
– Poza tym nie podoba mi się to zwolnienie po cichu Esperanzy.
– Zdarza się.
– Pewnie, że się zdarza. Ale jeżeli wyszła z aresztu, to dlaczego do mnie nie zadzwoniła? Dlaczego Hester dzwoni w jej imieniu?
– Właśnie.
Myron chwilę się zastanawiał.
– Myślisz, że jest w to zamieszana? – spytał.
– Nie potrafię wyobrazić sobie, w jaki sposób – odparł Win. – Chyba że rozmawiała z Bonnie Haid.
– I co?
– Może wydedukowała, że jesteśmy w Wilston.
– A teraz chce, żebyśmy pilnie wrócili.
– Tak.
– I stara się wyciągnąć nas stąd.
– Możliwe.
– Boi się, że coś tu odkryjemy? Win wzruszył ramionami.
– Jest adwokatką Esperanzy – odparł.
– Coś, co zaszkodzi jej klientce?
– To logiczne.
Z jednego z pokojów motelu wytoczyła się para po osiemdziesiątce. Staruszek otaczał ramieniem partnerkę. Wyglądali jak po stosunku. W samo południe. Miło widzieć. Myron i Win przyglądali się im w milczeniu.
– Poprzednim razem zapędziłem się – przyznał Myron. Win nie skomentował.
– Ostrzegłeś mnie. Powiedziałeś, że tracę z oczu nagrodę. Ale nie słuchałem. Win wciąż milczał.
– Teraz robię to samo?
– Nie potrafisz rezygnować.
– To nie jest odpowiedź. Win zmarszczył brwi.
– Nie jestem świętym mędrcem na wierzchołku góry. Nie znam wszystkich odpowiedzi – odparł.
– Chcę wiedzieć, co myślisz.
Win zmrużył oczy, choć słońce prawie się skryło.
– Poprzednim razem straciłeś z oczu cel – powiedział. – Czy wiesz, co nim jest tym razem?
– Uwolnienie Esperanzy – odparł Myron. – I poznanie prawdy. Win uśmiechnął się.
– A jeżeli te dwa cele nawzajem się wykluczają?
– To poświęcę prawdę. Win skinął głową.
– Tym razem rzeczywiście wiesz, co jest twoim celem.
– Miałbym z niego zrezygnować? Win zmierzył go wzrokiem.
– Jest jeszcze jeden problem.
– Jaki?
– Lucy Mayor.
– Nie szukam jej aktywnie. Chętnie bym ją odnalazł, ale wątpię, czy to możliwe.
– Tak czy siak jej osoba wiąże cię jakoś z tą sprawą. Myron pokręcił głową.
– Dyskietkę przysłano tobie. Nie uciekniesz od tego. To nie w twoim charakterze. Ciebie i tę zaginioną dziewczynę coś łączy.
Myron nie odpowiedział.
Sprawdził adres i nazwisko, które podała mu Wielka Cyndi. Telefon należał do Barbary Cromwell z Claremont Road dwanaście. Nazwisko nic mu nie mówiło.
– Niedaleko jest wypożyczalnia samochodów. Wróć do Nowego Jorku – zaproponował Winowi. – Pogadaj z Hester Crimstein. Wyciągnij z niej, co się da.
– A ty?
– Dowiem się, kim jest Barbara Cromwell z Claremont Road dwanaście.
– To wygląda na plan – rzekł Win.
– Dobry?
– Tego nie powiedziałem.
34
W Massachusetts, podobnie jak w New Jersey, rodzinnym stanie Myrona, duże miasto w mig przeistaczało się w miasto pełną gębą, takie małe zaś, jak to, w zadupie. Tak właśnie było tutaj. Pod adresem Claremont Road dwanaście – Myron nie umiał powiedzieć, dlaczego przy ulicy z trzema domami numeracja sięga dwunastu – była stara zagroda. W każdym razie wyglądała na starą. Spłowiałe ściany, niegdyś zapewne intensywnie czerwone, miały ledwie widoczny, wodnisty odcień. Szczyt budynku jakby się pochylił do przodu, niczym staruszek cierpiący na osteoporozę. Prawa krawędź pękniętego na dwoje okapu z frontu zwisała jak warga ofiary udaru. Deski były poluzowane, pęknięcia szerokie, a trawa tak wybujała, że dałby jej radę tylko kombajn.
Myron zatrzymał się przed domem Barbary Cromwell, rozważając taktykę. Nacisnął automatyczne wybieranie numeru i połączył się z Wielką Cyndi.
– Czegoś się dowiedziałaś? – spytał.
– Nie za wiele, panie Bolitar. Barbara Cromwell ma trzydzieści jeden lat. Cztery lata temu rozwiodła się z niejakim Lawrence'em Cromwellem.
– Dzieci?
– Na razie to wszystko, panie Bolitar. Bardzo mi przykro.
Podziękował jej i zachęcił do poszukiwań. Spojrzał na dom. W piersi dudniło mu miarowo i głucho. Wyjął z kieszeni komputerową podobiznę postarzałej Lucy Mayor i przyjrzał się jej. Ile miałaby teraz lat, gdyby żyła? Dwadzieścia dziewięć, może trzydzieści. Byłaby w zbliżonym wieku, lecz co z tego. Odrzucił tę myśl, choć nie bez trudności. Co teraz?
Zgasił silnik. W oknie na piętrze poruszyła się firanka. Dostrzeżono go. Nie miał wyboru. Otworzył drzwiczki i ruszył podjazdem, kiedyś brukowanym, a w tej chwili, z wyjątkiem paru placków smoły, zarośniętym trawą. Na podwórzu z boku zachowały się trzy plastikowe nadrzewne domki dla dzieci ze zjeżdżalnią i drabinką sznurową. Ich jaskrawe barwy: żółta, niebieska i czerwona, odcinały się od zbrązowiałej trawy jak klejnoty od aksamitu. Myron doszedł do drzwi. Nie było dzwonka, więc zapukał i zaczekał. Ze środka doszły go odgłosy – tupot stóp, szepty.
– Mamo! – zawołało dziecko. Ktoś je uciszył. Myron usłyszał kroki, a potem głos kobiety: