– Środki ostrożności.
Otworzyły się boczne drzwi drugiego helikoptera i wyskoczyło z niego sześciu żołnierzy. Człowiek w bieli szedł dalej w ich kierunku ściągając po drodze torbę z ramienia. Była długa, przypominała worki wojskowe, i jej widok uruchomił w pamięci Jean-Pierre’a sygnał alarmowy. Zanim jednak zdołał sobie uzmysłowić, z czym mu się kojarzyła, Mohammed poderwał torbę i wycelował z niej do żołnierzy. Jean-Pierre zrozumiał, co się za chwilę stanie, i już otwierał usta, by wykrzyczeć daremne ostrzeżenie.
Było to jak próba krzyknięcia we śnie albo jak bieg pod wodą: zdarzenia następowały niczym w zwolnionym filmie, ale jego reakcje były jeszcze wolniejsze. Zanim zdążył wydobyć głos z krtani, ujrzał wynurzającą się z torby lufę karabinu maszynowego.
Huk strzałów utonął w warkocie helikopterów, co dawało dziwaczne wrażenie, że wszystko odbywa się w martwej ciszy. Jeden z rosyjskich żołnierzy chwycił się za brzuch i runął na twarz, drugi rozrzucił ręce i upadł na wznak, twarz trzeciego bryznęła krwią i strzępami ciała. Trzej pozostali poderwali broń. Jeden padł, zanim zdążył pociągnąć za spust, ale kałasznikowy jego kolegów rzygnęły gradem pocisków, i podczas gdy Anatolij darł się do radia: „Niet! Niet! Niet! Niet!”, ciało Mohammeda wzleciało w powietrze i odrzucone do tyłu zwaliło się na zimną ziemię krwawym ochłapem.
Anatolij wrzeszczał wciąż wściekle do radia. Helikopter opadał szybko. Jean-Pierre poczuł, że dygocze cały z podniecenia. Widok walki podziałał na niego jak dawka kokainy i miał ochotę śmiać się, skakać, biec albo tańczyć. Przez głowę przebiegła mu myśl – przecież zawsze chciałem ludzi leczyć.
Helikopter osiadł na ziemi. Anatolij ściągnął z głowy słuchawki krzywiąc się z niesmakiem.
– Teraz już się nie dowiemy, dlaczego poderżnął gardło temu przewodnikowi
– powiedział i wyskoczył z maszyny. Jean-Pierre poszedł w jego ślady.
Podeszli do martwego Afgańczyka. Przód jego ciała stanowił miazgę rozszarpanego mięsa, a twarz była zmasakrowana nie do poznania, ale Anatolij stwierdził:
– To ten przewodnik, jestem pewien. Taka sama budowa ciała, ta sama barwa skóry i poznaję torbę. – Schylił się i podniósł ostrożnie karabin. – Ale po co nosił ze sobą karabin maszynowy?
Z torby wypadł arkusik papieru i wirując opadł na ziemię. Jean-Pierre podniósł go. Była to polaroidowska fotografia Mousy.
– O Boże – powiedział. – Chyba rozumiem.
– Co to? – spytał Anatolij. – Co rozumiesz?
– Ten zabity jest z Doliny Pięciu Lwów – powiedział Jean-Pierre. – Był jednym z najbardziej zaufanych adiutantów Masuda. To fotografia jego syna, Mousy. Zrobiła ją Jane. Poznaję też torbę, w której ukrył karabin: należała wcześniej do Ellisa.
– No i co z tego? – rzucił niecierpliwie Anatolij. – Co z tego wnioskujesz?
Mózg Jean-Pierre’a był naładowany informacjami i przetwarzał je szybciej, niż Jean-Pierre potrafił je wyjaśnić.
– Mohammed zabił waszego przewodnika, żeby zająć jego miejsce – zaczął.
– Nie byliście w stanie stwierdzić, że nie jest tym, za kogo się podaje. Nurystańczycy wiedzieli oczywiście, że nie jest jednym z nich, ale to nie miało znaczenia, bo po pierwsze, nie orientowali się, że udaje miejscowego, a po drugie, nawet gdyby się zorientowali, nie mogliby wam tego powiedzieć, gdyż był jednocześnie waszym tłumaczem. Właściwie tylko jedna osoba mogłaby go zdemaskować…
– Ty – wpadł mu w słowo Anatolij. – Bo go znałeś.
– Zdawał sobie sprawę z tego niebezpieczeństwa i był na nie wyczulony. To dlatego spytał cię rano, kto przyleciał wczoraj po zapadnięciu zmroku. Wymieniłeś moje nazwisko, a wtedy natychmiast odszedł. – Jean-Pierre zmarszczył czoło: coś tu się niezupełnie zgadzało. – Ale dlaczego szedł otwartym terenem? Mógł przecież kryć się między drzewami albo zaszyć w jakiejś jaskini – nie znaleźlibyśmy go wtedy tak szybko. To wygląda zupełnie tak, jakby się nie spodziewał pościgu.
– A dlaczego miałby się go spodziewać? – spytał Anatolij. – Kiedy zniknął pierwszy przewodnik, nie wszczęliśmy poszukiwań – wzięliśmy po prostu innego przewodnika i szliśmy dalej; żadnego śledztwa, żadnej pogoni. Tym razem na nieszczęście dla Mohammeda tubylcy znaleźli ciało i oskarżyli nas o morderstwo.
To skierowało nasze podejrzenia na Mohammeda. I mimo to zastanawialiśmy się jeszcze, czy nie dać sobie z nim spokoju i nie iść dalej. Miał pecha.
– Nie wiedział, z jak ostrożnym człowiekiem ma do czynienia – powiedział Jean-Pierre. – A teraz pytanie, co chciał w ten sposób osiągnąć? Dlaczego zadał sobie tyle trudu, żeby zająć miejsce właściwego przewodnika?
– Przypuszczalnie po to, żeby sprowadzić nas na fałszywy trop. Prawdopodobnie wszystko, co nam powiedział, było kłamstwem. Nie widział Ellisa z Jane wczoraj po południu u wylotu doliny Linar. Nie skręcili na południe w Nurystan. Wieśniacy z Mundol nie potwierdzili faktu, że przechodziła tędy wczoraj dwójka cudzoziemców z dzieckiem, kierując się na południe – Mohammed nie zadał im ani jednego pytania. On wiedział, gdzie są zbiegowie.
– I, ma się rozumieć, poprowadził nas w przeciwnym kierunku! – Jean-Pierre znów się podniecił. – Poprzedni przewodnik zniknął zaraz po opuszczeniu przez grupę pościgową wioski Linar, prawda?
– Tak. Możemy wiec przyjąć, że do tego miejsca meldunki są rzetelne – a zatem Ellis z Jane przechodzili przez tę wioskę. Potem funkcję przewodnika objął Mohammed i poprowadził nas na południe…
– Bo Ellis i Jane poszli na północ! – wykrzyknął tryumfalnie Jean-Pierre. Anatolij pokiwał ponuro głową.
– Mohammed zyskał dla nich najwyżej jeden dzień – mruknął w zamyśleniu. – Zapłacił za to życiem. Czy warto było?
Jean-Pierre spojrzał znowu na polaroidowską fotografię Mousy. Trzepotała mu w dłoni w podmuchach zimnego wiatru.
– Wiesz? – powiedział cicho. – Wydaje mi się, że Mohammed odpowiedziałby: tak, warto było.
ROZDZIAŁ 19
Opuścili Gadwal w głębokich ciemnościach jeszcze przed brzaskiem, mając nadzieję, że w ten sposób pozostawią Rosjan w tyle. Ellis orientował się, jak trudno najlepszemu nawet oficerowi ruszyć oddział żołnierzy przed świtem – kucharz musi przyrządzić śniadanie, kwatermistrz zwinąć obóz, radiooperator nawiązać łączność z dowództwem, a ludzie zjeść; a wszystkie te czynności trwają. Ellis miał tę przewagę nad sowieckim oficerem, że jego przygotowania do wymarszu sprowadzały się do objuczenia kobyły w czasie, gdy Jane karmiła Chantal, a potem obudzenia potrząśnięciem Halama.
Czekała ich dzisiaj długa, powolna wspinaczka przez osiem, dziewięć mil na zbocza doliny Nurystan, a potem dalej, w wyższe partie jednej z dolin bocznych. Pierwszy nurystański odcinek drogi nie powinien przysporzyć zbytnich trudności nawet po ciemku, myślał Ellis, bo posuwali się czymś w rodzaju drogi. Jeśli tylko Jane nie opadnie z sił, powinni dotrzeć po południu do doliny bocznej i przed zapadnięciem zmierzchu pokonać jeszcze kilka mil pod górę. Kiedy już wydostaną się z doliny Nurystan, wytropienie ich stanie się o wiele trudniejsze, gdyż Rosjanie nie będą wiedzieli, którą z bocznych dolin poszli.
Pierwszy szedł Halam w ubraniu Mohammeda, nawet w jego czapce chitrali. Za nim podążała Jane z Chantal, pochód zamykał prowadzący Maggie Ellis. Koń dźwigał teraz o jedną torbę mniej – Mohammed zabrał wojskowy worek i Ellis nie znalazł stosownego zamiennika. Zmuszony był zostawić większość sprzętu minerskiego w Gadwal. Zatrzymał jednak trochę TNT, odcinek lontu primacord, kilka spłonek i ręczny odpalacz, upychając to wszystko w obszernych kieszeniach swego płaszcza.
Jane tryskała humorem i energią. Wczorajszy odpoczynek odnowił rezerwy jej sił. Odznaczała się zadziwiającym hartem i Ellis był z niej dumny, chociaż nie bardzo rozumiał, co upoważnia go do odczuwania dumy z jej wytrzymałości.
Halam niósł świecową latarnię, która rzucała groteskowe cienie na ściany urwiska. Był chyba w złym humorze. Wczoraj rozpływał się w uśmiechach, wyraźnie zadowolony z udziału w tej dziwacznej wyprawie, ale tego ranka mina mu zrzedła i milczał. Ellis sądził, że spowodował to tak wczesny wymarsz.