Wszedł do jaskini. Słońce stało już wysoko i widział zupełnie wyraźnie. Byli tam wszyscy. Leżeli cisi i nieruchomi.
– Nic się wam nie stało? – zapytał Ellis w dari.
Żaden mu nie odpowiedział. Żaden się nie poruszył.
– O Boże – wyszeptał Ellis.
Ukląkł przy najbliższym z partyzantów i dotknął jego brodatej twarzy. Mężczyzna leżał w kałuży krwi. Zastrzelono go przykładając mu pistolet do głowy.
Ellis sprawdził szybko wszystkich pozostałych. Wszyscy nie żyli.
Chłopiec też.
ROZDZIAŁ 15
Jane gnana paniką pędziła przez wioskę roztrącając na boki ludzi, obijając się o ściany, potykając, padając i ponownie wstając, szlochając, dysząc ciężko i zawodząc, a wszystko to naraz.
– Nic nie mogło jej się stać – powtarzała sobie w kółko jak litanię, a równocześnie nękały ją pytania: Czemu Chantal się nie obudziła? Czy Anatolij coś jej zrobił? Czy coś jej się stało?
Wpadła na podwórko chaty sklepikarza i przeskakując po dwa stopnie wspięła się na dach. Padła na kolana i ściągnęła z małego materacyka prześcieradło. Chantal miała zamknięte oczy. Oddycha? – przemknęło przez myśl Jane – oddycha? W tym momencie mała otworzyła oczka, spojrzała na matkę i pierwszy raz w swoim życiu uśmiechnęła się.
Jane porwała ją na ręce i przytuliła mocno. Serce o mało nie wyskoczyło jej z piersi. Chantal rozpłakała się przestraszona tym niespodziewanym uściskiem i Jane również zalała się łzami radości i ulgi. Jej mała dziewczynka znowu była przy niej – żywa, ciepła i wrzeszcząca – i po raz pierwszy uśmiechnęła się do matki.
Po chwili Jane ochłonęła i dziecko, wyczuwając tę zmianę nastroju, również się uspokoiło. Zaczęła kołysać małą, rytmicznie poklepując ją po pleckach, głaszcząc i całując czubek miękkiej, łysej główki. Wreszcie przypomniała sobie, że na świecie istnieją też inni ludzie i pomyślała o wieśniakach zapędzonych do meczetu. Czy wszyscy są cali i zdrowi? Zeszła na podwórko i natknęła się tani na
Farę.
Popatrzyła przez chwilę na dziewczynę. Milcząca, trwożliwa Fara, która tak łatwo się denerwowała. Skąd wzięło się u niej tyle odwagi, przytomności umysłu i zimnej krwi, by ukryć Chantal pod zmiętym prześcieradłem, gdy tuż obok lądowały sowieckie helikoptery i grzmiały strzały?
– Ocaliłaś ją – powiedziała Jane.
Fara wystraszyła się, zupełnie jakby ją o coś oskarżono.
Jane przełożyła Chantal do lewej ręki, prawą zaś objęła dziewczynę.
– Ocaliłaś moje dziecko – powiedziała. – Dziękuję ci! Dziękuję!
Fara pokraśniała na moment z zadowolenia, a potem wybuchnęła płaczem.
Jane uspokajała ją, poklepując po plecach jak przed chwilą Chantal. Gdy Fara doszła do siebie, Jane spytała:
– Co się działo w meczecie? Czego od was chcieli? Czy są ranni?
– No tak – bąknęła Fara z niezbyt rozgarniętą miną.
Jane uśmiechnęła się wyrozumiale – nie można przecież zadawać Farze trzech pytań naraz i oczekiwać sensownej odpowiedzi.
– Co się wydarzyło, kiedy weszłaś do meczetu?
– Pytali, gdzie jest Amerykanin.
– Kogo pytali?
– Każdego. Ale nikt nie wiedział. Doktor pytał mnie o ciebie i o dziecko, ale powiedziałam, że nic nie wiem. Wtedy wzięli trzech mężczyzn: najpierw mojego wuja Shahaziego, potem mułłę i Alishana Karima, brata mułły. Znowu ich wypytywali, ale to nic nie dało, bo żaden z nich nie wiedział, co się stało z Amerykaninem. No to ich pobili.
– Czy są ranni?
– Tylko pobici.
– Obejrzę ich. – Jane przypomniała sobie z niepokojem, że Alishan przeszedł zawał serca. – Gdzie teraz są?
– Wciąż w meczecie.
– Chodź ze mną. – Jane weszła do domu, a Fara za nią. Na ladzie w izbie frontowej znalazła swoją torbę medyczną. Do jej zwykłej zawartości dorzuciła kilka pigułek nitrogliceryny i wyszła. Nadal ściskając kurczowo Chantal w ramionach skierowała się do meczetu.
– No i co się jeszcze stało? – spytała po drodze Farę.
– Doktor pytał mnie, gdzie jesteś. Powiedziałam, że nie wiem. Naprawdę nie wiedziałam.
– Zrobili ci coś?
– Nie. Doktor był bardzo rozgniewany, ale mnie nie bili.
Jane przyszło do głowy, że złość Jean-Pierre’a mogła być spowodowana tym, że domyślał się, iż spędziła tę noc z Ellisem. Zdaje się, że cała wioska to podejrzewała. Ciekawe, jaka będzie ich reakcja. Mogli to uznać za ostateczny dowód, że jednak jest Nierządnicą z Babilonu.
Na razie, dopóki są wśród nich potrzebujący pomocy ranni, nie będą jej unikać. Dotarła do meczetu i weszła na dziedziniec. Pierwsza zauważyła ją krzątająca się w skupieniu żona Abdullaha i zaprowadziła do leżącego na ziemi męża. Od razu widać było, że nic mu nie jest, a ponieważ Jane martwiła się o serce Alishana, więc mimo protestów oburzonej żony zostawiła mułłę i podeszła do jego brata, który leżał tuż obok.
Miał szara twarz, oddychał z trudem i jedną ręką trzymał się za pierś: tak jak się obawiała, pobicie wywołało atak anginy pectoris. Dała mu tabletkę, mówiąc:
– Ssij to, nie łykaj.
Oddała Chantal Farze i zbadała go szybko. Był strasznie posiniaczony, ale kości miał całe.
– Czym cię bili? – spytała.
– Kolbami karabinów – odpowiedział ochryple.
Pokiwała głową. Miał szczęście: jedyną poważną krzywdą, jaką mu wyrządzili, był niebezpieczny dla jego serca stres i już z niego wychodził. Przemyła mu tylko skaleczenia jodyną i kazała się nie ruszać przez co najmniej godzinę.
Następnie wróciła do Abdullaha. Kiedy jednak mułła zobaczył, że się zbliża, zaczął machać rękoma i wrzeszczeć gniewnie, by nie podchodziła. Wiedziała, co go tak rozwścieczyło – uważał, że jemu należy się pierwszeństwo i obraził się, iż zajęła się wpierw Alishanem. Nie miała zamiaru go przepraszać. Już wcześniej próbowała mu wytłumaczyć, że dla mej najważniejszy jest stan chorego, a nie jego status. Odwróciła się teraz. Nie było sensu upierać się przy badaniu starego głupca. Skoro czuł się na tyle dobrze, żeby na nią wrzeszczeć, to znaczy, że wyżyje.
Podeszła do Shahaziego, zaprawionego w bojach, pokrytego bliznami wojownika. Jego siostra, akuszerka Rabia, zbadała go już i przemyła skaleczenia. Maści ziołowe Rabii nie były tak antyseptyczne jak powinny, ale na pewno nie zaszkodzą, pomyślała Jane. Kazała mu tylko poruszyć palcami u rąk i nóg. Były sprawne. Mieliśmy szczęście, pomyślała. Przyszli Rosjanie, ale wykpiliśmy się niegroźnymi obrażeniami. Dzięki Bogu. Być może teraz zostawią nas na jakiś czas w spokoju. Miejmy nadzieję, że aż do otwarcia szlaku przez przełęcz Khyber.
– Czy doktor jest Rosjaninem? – spytała nagle Rabia.
– Nie. – Po raz pierwszy Jane zastanowiła się nad motywacją, którą kierował się Jean-Pierre. Co by powiedział, gdyby mnie znalazł? – pomyślała. – Nie, Rabio, nie jest Rosjaninem. Ale wygląda na to, że przeszedł na ich stronę.
– Więc jest zdrajcą?
– Tak, chyba jest. – Jane zastanowiło, do czego zmierza Rabia.
– Czy chrześcijanka może rozwieść się z mężem, który okazał się zdrajcą?
W Europie można rozwieść się z błahszego powodu, pomyślała Jane, odpowiedziała więc:
– Tak, może.
– Czy dlatego właśnie poślubiłaś teraz Amerykanina?
Teraz zorientowała się, o co chodzi Rabii. Spędzając z Ellisem noc na stoku wzgórza potwierdziła oskarżenia Abdullaha, że jest zachodnią nierządnicą. Rabia, która długi czas była w wiosce jej popleczniczką, chciała przeciwstawić temu oskarżeniu alternatywną interpretację. W myśl której Jane, zgodnie z pokrętnymi chrześcijańskimi prawami, nie znanymi Prawdziwym Wiernym, rozwiodła się z dnia na dzień ze zdrajcą, i zgodnie z tymi samymi prawami poślubiła Ellisa. Niech ci będzie, pomyślała Jane.
– Tak – powiedziała. – Właśnie dlatego poślubiłam Amerykanina.
Rabia pokiwała głową usatysfakcjonowana.
Jane przyszło na myśl, że w epitecie mułły tkwi jednak ziarnko prawdy.
W końcu przechodziła przecież z nieprzyzwoitą wręcz szybkością z łóżka jednego mężczyzny do łóżka drugiego. Poczuła coś w rodzaju zawstydzenia, ale zaraz się z tego otrząsnęła: nigdy nie starała się postępować, kierując się oczekiwaniami innych. Niech sobie myślą, co chcą.