– Zrób to teraz, proszę cię.
Rabia, choć z powątpiewaniem, posłuchała. Wzięła ze stolika kawałek białej nitki i obwiązała nią pępowinę w odległości kilku cali od pępka noworodka. Powinna to zrobić bliżej, pomyślała Jane; ale mniejsza o to.
Rabia odwinęła z papierka żyletkę.
– W imię Allaha – powiedziała i przecięła pępowinę.
– Daj mi ją – poprosiła Jane.
Rabia podała jej dziecko ze słowami:
– Nie przystawiaj jej do piersi.
Jane wiedziała, że tu Rabia nie ma racji.
– To przyśpiesza odejście łożyska – powiedziała. Rabia wzruszyła ramionami.
Jane przysunęła twarzyczkę dziecka do piersi. Sutki miała nabrzmiałe i rozkosznie wrażliwe, tak jak wtedy, kiedy całował je Jean-Pierre. Gdy brodawka dotknęła policzka dziecka, odwróciło instynktownie główkę i otworzyło malutką buźkę. Gdy tylko sutek znalazł się w niej, zaczęło ssać. Jane zaskoczyło wywołane tym uczucie seksualnego podniecenia. Przez chwilę była zszokowana i zakłopotana, potem pomyślała: a co tam?
Znowu wyczuła jakieś poruszenie w brzuchu. Poddała się potrzebie parcia i po chwili poczuła, jak wypływa z niej łożysko; śliski, lekki poród. Rabia owinęła je pieczołowicie w szmatkę.
Dziecko przestało ssać i chyba zasnęło.
Zahara podała Jane kubek wody. Wychyliła go jednym haustem. Smakowało cudownie. Poprosiła o jeszcze.
Cała była obolała, wyczerpana i błogo szczęśliwa. Spojrzała na małą, śpiąca spokojnie u jej piersi. Jej leż zachciało się spać.
– Trzeba owinąć maleństwo – przypomniała jej Rabia.
Jane podniosła dziecko – było lekkie jak lalka – i podała je starej.
– Chantal – powiedziała, gdy Rabia odbierała od niej małą. – Ma na imię Chantal. – Potem zamknęła oczy.
ROZDZIAŁ 5
Ellis Thaler przyleciał z Waszyngtonu do Nowego Jorku samolotem rejsowym linii Eastern Airlines. Z lotniska La Guardia dojechał taksówką do hotelu Plaza w New York City. Taksówka podwiozła go pod wejście od strony Piątej Alei. Wszedł do środka. W holu skręcił w lewo i przeszedł do wind od strony 58
Ulicy. Wsiadł do kabiny z mężczyzną w garniturze biznesmena i z kobietą taszczącą torbę z zakupami od Saksa. Mężczyzna wysiadł na siódmym piętrze. Ellis na ósmym, a kobieta pojechała wyżej. Ellis ruszył długim hotelowym korytarzem i nie spotkawszy po drodze nikogo dotarł nim do wind od strony 59 Ulicy. Zjechał na parter i opuścił hotel wyjściem wychodzącym na 59 Ulicę.
Upewniwszy się z zadowoleniem, że nikt za nim nie idzie, zatrzymał taksówkę na Central Park South, pojechał na dworzec kolejowy Penn Station i wsiadł do pociągu do Douglaston w Queens.
W czasie jazdy prześladowało go natrętnie kilka linijek z „Kołysanki” Audena:
Czas z chorobą wypalają
Piękno z gładkich dziecka lic, Potem w grobie je składają, Pękła życia wątła nić.
Minął już rok od czasu, kiedy udawał w Paryżu gniewnego amerykańskiego poetę, ale zamiłowanie do rymów jeszcze mu nie przeszło.
Sprawdzał nieustannie, czy nie ma ogona. Jego wrogowie nie mają prawa dowiedzieć się o miejscu, do którego teraz jechał. Wysiadł z pociągu przy Flushing i zaczekał na peronie na następny. Nikt z nim nie czekał.
Te wyrafinowane środki ostrożności sprawiły, że dotarł do Douglaston dopiero o piątej po południu. Od stacji szedł szybkim krokiem pół godziny, przepowiadając sobie w myślach postawę, jaką przyjmie, słowa, jakich użyje, i wszelkie możliwe reakcje, z jakimi może się spotkać.
Doszedł do podmiejskiej uliczki z widokiem na cieśninę Long Island Sound i zatrzymał się przed małym, schludnym domkiem w pseudotudorowskim stylu, z oknem z barwionych szybek na całą ścianę. Na podjeździe stał mały japoński samochód. Gdy wkroczył na ścieżkę, frontowe drzwi otworzyła trzynastoletnia blondyneczka.
– Cześć, Petal – przywitał ją Ellis.
– Cześć, tato – odpowiedziała.
Schylił się, żeby ją pocałować, jak zwykle rozpierany przez dumę, a jednocześnie przytłaczany poczuciem winy.
Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Pod koszulką z podobizną Michaela
Jacksona nosiła biustonosz. Był niemal pewien, że to coś nowego. Staje się kobietą, pomyślał. Niech mnie diabli.
– Wejdziesz na chwilę? – spytała uprzejmie.
– Jasne.
Wszedł za nią do domu. Od tyłu wyglądała jeszcze bardziej kobieco. Przypomniała mu się jego pierwsza dziewczyna. Miał wtedy piętnaście lat, a ona była niewiele starsza od Petal… Nie, zaraz, pomyślał, była młodsza – miała dwanaście lat. A ja jej wsuwałem rękę pod sweterek. Panie, strzeż moją córkę przed piętnastoletnimi gówniarzami.
Weszli do małego, czystego living-roomu.
– Może usiądziesz – zaproponowała Petal. Ellis usiadł.
– Podać ci coś? – spytała.
– Przestań – powiedział Ellis. – Nie musisz być taka oficjalna. Jestem twoim tatą.
Sprawiała wrażenie zaskoczonej i zbitej z tropu, jakby zganiono ją za coś, co w jej mniemaniu nie było niewłaściwe.
– Muszę się tylko uczesać i możemy iść – odezwała się po chwili milczenia.
– Przepraszam.
– Nie ma za co – powiedział Ellis. Wyszła z pokoju. Jej uprzejmość sprawiała mu przykrość. Był to dowód, że wciąż jest dla niej kimś obcym. Jak dotąd nie udało mu się jeszcze zostać normalnym członkiem jej rodziny.
Przez ostatni rok, od czasu gdy wrócił z Paryża, widywał się z nią przynajmniej raz w miesiącu. Czasami spędzali razem cały dzień, częściej jednak, tak jak dzisiaj, zabierał ją tylko na obiad. Żeby być z nią przez tę godzinę, odbył pięciogodzinną podróż z zachowaniem jak najdalej posuniętych środków ostrożności, ale ona, oczywiście, o tym nie wiedziała. Miał przed sobą skromny cel: pragnął bez żadnych zgrzytów i dramatów zająć niezbyt znaczące, lecz trwałe miejsce w życiu swej córki.
Wiązało się to ze zmianą charakteru wykonywanej przez niego pracy. Zrezygnował z misji w terenie. Przełożeni byli wielce niezadowoleni; dysponowali zbyt małą liczbą dobrych tajnych agentów (złych mieli setki). On również niechętnie podejmował tę decyzję, czując, że jego obowiązkiem jest wykorzystywanie własnego talentu. Ale nie będzie w stanie zdobyć miłości córki, znikając mniej więcej raz na rok w jakimś
odległym zakątku świata, bez możliwości poinformowania jej, dokąd, dlaczego ani nawet na jak długo wyjeżdża. A jednocześnie nie mógł ryzykować, że zabiją go właśnie wtedy, gdy ona nauczy się go kochać.
Brakowało mu tego podniecenia, zagrożenia, dreszczyku emocji, kiedy jest się na tropie, oraz tego poczucia, że robi coś ważnego, z czego nikt inny tak dobrze jak on nie potrafi się wywiązać. Ale zbyt długo już karmił się jedynie przelotnymi związkami uczuciowymi, a po stracie Jane czuł, że potrzebuje chociaż jednej osoby, na której miłość mógłby liczyć.
Z zadumy, w którą się pogrążył, czekając na Petal, wyrwało go wejście Gill. Ellis wstał. Żona ubrana w białą letnią sukienkę wydawała mu się zimna i stateczna. Pocałował ją w podstawiony policzek.
– Co u ciebie? – spytała.
– To co zawsze. A u ciebie?
– Jestem strasznie zabiegana. – Zaczęła mu szczegółowo opowiadać, ile ma zajęć i, jak zawsze przy takich okazjach, Ellis wyłączył się. Lubił ją, chociaż śmiertelnie go nudziła. Nie mógł uwierzyć, że kiedyś stanowili małżeńską parę. Ona była najładniejszą dziewczyną na wydziale anglistyki, on najprzystojniejszym chłopakiem i był rok 1967, kiedy każdy był podminowany i wszystko mogło się wydarzyć, zwłaszcza w Kalifornii. Pod koniec pierwszego roku studiów brali ślub w białych szatach i ktoś grał „Marsza weselnego” na sitarze. Potem Ellis oblał egzaminy i wyleciał z uczelni. Wkrótce dostał powołanie do wojska i, zamiast wyjechać do Kanady czy do Szwecji, stawił się, niczym jagnię na rzeź, przed komisją poborową, wprawiając tym w osłupienie wszystkich z wyjątkiem Gill, która już wtedy wiedziała, że z ich małżeństwa nic nie będzie i czekała tylko, co Ellis wymyśli, żeby się od niej uwolnić.
Kiedy trafił w Sajgonie do szpitala z kulą w łydce – najczęściej spotykaną u pilota helikoptera raną, bo chociaż jego fotel jest osłonięty pancerzem, podłoga kabiny pozostaje nie zabezpieczona – rozwód był sprawą przesądzoną. Ktoś rzucił mu zawiadomienie na łóżko, kiedy wyszedł na chwilę do kibla, i znalazł je po powrocie razem z jeszcze jedną, jego dwudziestą piątą, kiścią dębowych liści (stanowiły wtedy namiastkę medali za odwagę). „Właśnie się rozwiodłem” – oznajmił, a żołnierz z sąsiedniego łóżka powiedział: – „Nie pieprz. Może by tak partyjkę pokera?”