Литмир - Электронная Библиотека

Hind, przywitał go jednak terkot karabinów maszynowych i maszyna eksplodowała nagle w powietrzu. Ellis miał ochotę wiwatować głośno, w czym było sporo ironii, ponieważ bardzo dobrze zdawał sobie sprawę z przerażenia i ledwie kontrolowanej paniki, jaka ogarnia załogę ostrzeliwanego helikoptera.

Na stanowiska karabinów maszynowych zanurkował następny Hind. Tym razem strzelcy chybili o włos, ale odstrzelili maszynie ogon i helikopter tracąc sterowność, roztrzaskał się o ścianę urwiska, a Ellis pomyślał – Jezu Chryste, mało brakuje, a skosimy je wszystkie! Ale ton karabinów uległ zmianie i po chwili Ellis uświadomił sobie, że ogień prowadzi już tylko jeden z nich. Drugi zamilkł. Przebił wzrokiem tumany pyłu i dostrzegł poruszającą się w górze czapkę chitrali. Yussuf nadal żył. Dostał Abdur.

Pozostałe trzy Hindy zatoczyły koło i przeformowały się. Jeden wzniósł się wysoko ponad pole bitwy – na jego pokładzie znajduje się pewnie dowódca sowieckich sił, pomyślał Ellis – a dwa zaczęły spadać na Yussufa z dwóch stron wykonując manewr oskrzydlający. Sprytne zagranie, pomyślał z niepokojeni Ellis – Yussuf nie może przecież strzelać do dwóch maszyn naraz. Obserwował je, jak schodzą coraz niżej. Kiedy Yussuf wziął na cel jednego, drugi opadł jeszcze bardziej. Ellis zauważył, że Rosjanie lecą z otwartymi drzwiami, zupełnie jak Amerykanie w Wietnamie.

Hindy zanurkowały w Yussufa. Jeden odbił raptownie w bok, zarobił jednak bezpośrednie trafienie i stanął w płomieniach; ale z góry spadał już drugi, zionąc rakietami i ogniem z pokładowej broni maszynowej. Ellis pomyślał, że Yussuf nie da rady, i w tym momencie maszyna jakby zawahała się w locie. Czyżby dostał? Helikopter runął nagle pionowo w dół z wysokości dwudziestu paru stóp – Gdy siadają silniki – mawiał instruktor w szkółce pilotażu – helikopter wali się w dół jak stare pianino – i spadł na skalną półkę o kilka jardów zaledwie od Yussufa; ale nagle jego silniki chyba znowu zaskoczyły i ku zdumieniu Ellisa maszyna zaczęła się unosić. Są wytrzymalsze od cholernego Hueya, pomyślał; ostatnie lata przyniosły spory postęp w dziedzinie konstrukcji helikopterów. Strzelec pokładowy pruł ze swojego karabinu przez cały czas, ale teraz przerwał ogień. Ellis zobaczył dlaczego i poczuł skurcz w sercu. Dashoka w przybraniu z maskujących gałęzi przechyliła się przez krawędź urwiska i koziołkując zwaliła w dół; tuż za nią runął bezwładny tobół koloru błota, to był Yussuf. Spadając wzdłuż ściany urwiska odbił się w połowie drogi o ostry występ i zleciała mu z głowy okrągła czapka chitrali. W chwilę później Ellis stracił go z oczu. Mało brakowało, a Yussuf w pojedynkę rozstrzygnąłby losy tej bitwy: nie dostanie medalu, ale legenda o nim opowiadana będzie przy ogniskach w zimnych afgańskich górach przez następne sto lat.

Rosjanie stracili jak dotąd cztery z sześciu Hindów, jednego Hipa i około dwudziestu pięciu ludzi; ale partyzanci przypłacili to stratą obu ciężkich karabinów maszynowych i teraz, kiedy dwa pozostałe Hindy zaczęły ostrzeliwać wioskę, byli wobec nich bezbronni. Ellis kulił się w chacie żałując, że jest zbudowana z drewna. Ostrzał stanowił element taktyki zmiękczającej; po minucie czy dwóch

Rosjanie zalegający do tej pory w polu jęczmienia, jak na komendę poderwali się z ziemi i pognali w kierunku mostu.

Nareszcie, pomyślał Ellis; teraz się rozstrzygnie – wóz albo przewóz. Partyzanci zajmujący pozycje w wiosce otworzyli ogień do nacierających żołnierzy, ale ze względu na ostrzał z powietrza nie był on skuteczny i niewielu Rosjan padło. Na nogach byli już prawie wszyscy Sowieci, osiemdziesięciu paru chłopa. Biegli prując na oślep seriami przez rzekę i wrzeszcząc entuzjastycznie, podbudowani kruchością obrony. Gdy nacierający dobiegli do mostu, skuteczność ognia prowadzonego przez partyzantów poprawiła się nieco i padło jeszcze kilku Rosjan, ale nie tylu, by natarcie się załamało. W kilka sekund później pierwszy z nich sforsował most i wpadł między wioskowe zabudowania szukając tam schronienia.

W chwili gdy Ellis pociągał za kółko odpalacza, na moście i w jego pobliżu znajdowało się około sześćdziesięciu ludzi.

Starożytna kamienna budowla wyleciała w powietrze niczym wulkan.

Ellis zakładał ładunki z myślą nie o eleganckiej rozbiórce mostu, lecz o zabijaniu, i eksplozja rozrzuciła śmiercionośne szczątki budowli niczym grad kartaczy z jakiejś gigantycznej machiny, porywając ze sobą wszystkich ludzi z mostu i rażąc wielu znajdujących się jeszcze wśród jęczmienia. Ellis skrył się szybko w swojej chatce przed deszczem kamieni zasypującym wioskę. Gdy wszystko ucichło, wyjrzał znowu na świat.

Tam, gdzie przed chwilą stał most, wznosił się teraz makabryczny stos przemieszanych ze sobą kamieni i ciał. Zawaliła się również część meczetu i dwie chaty we wsi. A Rosjanie znajdowali się w pełnym odwrocie.

Widział dwudziestu paru niedobitków wskakujących w pośpiechu w otwarte drzwi Hipów. Ellis wcale im się nie dziwił. Gdyby pozostali na polu jęczmienia, gdzie pozbawieni byli jakiejkolwiek osłony, partyzanci wystrzelaliby ich co do jednego ze swych dobrych stanowisk we wsi; a gdyby próbowali jeszcze raz sforsować rzekę, wystrzelano by ich w wodzie jak kaczki.

W kilka sekund później trzy ocalałe z pogromu Hipy wystartowały z pola, by połączyć się z dwoma krążącymi w powietrzu Hindami, po czym, nie oddając nawet pożegnalnej salwy, wszystkie helikoptery nabrały wysokości i znikły za krawędzią urwiska.

Gdy ścichł dudniący warkot ich silników, Ellis usłyszał inny hałas. Dopiero po chwili zorientował się, że czynią go wiwatujący mężczyźni. Zwyciężyliśmy, pomyślał. I też zaczął krzyczeć z radości.

ROZDZIAŁ 13

– I dokąd poszli partyzanci? – spytała Jane.

– Rozproszyli się – odparł Ellis. – To technika Masuda. Wtapia się we wzgórza, zanim Rosjanie zdążą ochłonąć. Mogą wrócić z posiłkami – może nawet już są w Darg – ale nie znajdą nikogo, z kim mogliby walczyć. Partyzanci odeszli wszyscy z wyjątkiem kilku.

W lazarecie Jane przebywało siedmiu rannych mężczyzn. Życiu żadnego z nich nic nie zagrażało. Dwunastu innych z lżejszymi obrażeniami odesłano już po opatrzeniu do oddziałów. W bitwie poległo tylko dwóch ludzi, ale tak się nieszczęśliwie złożyło, że jednym z nich był Yussuf. Zahara znowu pogrąży się w żałobie – i powtórnie z winy Jean-Pierre’a.

Ellis był w euforii, Jane natomiast czuła się przygnębiona. Muszę skończyć z tym rozpamiętywaniem, pomyślała. Jean-Pierre odszedł i nie wraca i nie ma sensu się zamartwiać. Powinnam zacząć myśleć realnie. Powinnam się zainteresować życiem innych.

– A co z naradą? – spytała Ellisa. – Jeśli wszyscy partyzanci odeszli…

– Zgodzili się jednogłośnie – powiedział Ellis. – Po udanej zasadzce ogarnął ich taki entuzjazm, że gotowi byli przystać na wszystko. To zwycięstwo dowiodło w pewnym sensie tego, w co niektórzy z nich powątpiewali: że Masud jest błyskotliwym przywódcą i że jednocząc się pod jego rozkazami mogą osiągać wielkie zwycięstwa. Sukces przypieczętował również mój prestiż jako fachowca, co nie było bez znaczenia.

– Udało ci się.

– Tak. Mam nawet traktat, podpisany przez wszystkich rebelianckich przywódców i poświadczony przez mułłę.

– Jesteś pewnie dumny. – Wyciągnęła rękę, uścisnęła go za ramię i szybko ją cofnęła. Tak ją cieszyła jego obecność, dzięki której nie czuła się samotna, że wyrzucała sobie, iż tak długo nie potrafiła mu wybaczyć. Obawiała się jednak, że mogłaby niechcący wzbudzić w nim fałszywe wrażenie, iż nadal, tak jak dawniej zależy jej na nim, bo głupio by wyszło.

Odwróciła się od niego i rozejrzała po jaskini. Bandaże i strzykawki spoczywały w swoich pudełkach, a lekarstwa w jej torbie. Ranni partyzanci leżeli wygodnie na kobiercach i kocach. Pozostaną w jaskini przez noc: zbyt trudno byłoby znieść ich wszystkich ze wzgórza. Mieli tu wodę, trochę chleba, a dwóch czy trzech z nich czuło się na tyle dobrze, żeby wstać i zaparzyć herbatę. U wylotu jaskini siedział w kucki Mousa, syn Mohammeda, i bawił się w kurzu w tajemniczą grę nożem, który podarował mu ojciec: zostanie z rannymi i gdyby któryś z nich potrzebował w nocy pomocy lekarskiej, co było raczej mało prawdopodobne, chłopiec zbiegnie do wsi i sprowadzi Jane.

54
{"b":"101332","o":1}